Johnny znał go doskonale.
Podobnie jak właściwie każdy mieszkaniec Blackbury.
— Cześć, Guilty — odezwał się, profilaktycznie trzymając ręce przy sobie. Skoro był tu i wózek, i Guilty, to nogi… — Myślę, że coś się stało pani Tachyon — poinformował pozostałych.
Na ten sygnał w alejce zjawiły się jeszcze trzy osoby.
Scena oglądana z drugiej strony całkiem wyraźnie ujawniła panią Tachyon. Pomylić jej z workiem nie było trudno, ponieważ zazwyczaj wszystko, co miała, nosiła równocześnie. Teraz była to narciarka z pomponem, wieczorowa suknia różowej barwy, tuzin golfów, do tego z dziesięć par piłkarskich skarpet i sportowe buty.
— To krew? — spytał Wobbler.
— Tego… — bąknął Bigmac.
— Myślę, że żyje — oświadczył Johnny. — Jestem pewien, że jęknęła.
— No… wiem, jak się udziela pierwszej pomocy — odezwał się niepewnie Yo-less. — Ale tylko metodą usta-usta…
— Samobójca! — jęknął Bigmac.
Yo-less nie potrzebował uświadomienia — wyglądał jak reklama przerażenia. To, co wydawało się proste w jasno oświetlonej sali na manekinie pod okiem instruktora, zupełnie inaczej wyglądało w ciemnym zaułku, zwłaszcza biorąc pod uwagę poszkodowaną. Ten, kto wymyślił pierwszą pomoc, na pewno nie znał pani Tachyon.
Nie mając wyjścia, Yo-less niechętnie przyklęknął i delikatnie obmacał leżącą. Z jednej z niezliczonych kieszeni coś wypadło — okazało się, że to ryba z frytkami zawinięta w gazetę.
— Zawsze je frytki — oznajmił Bigmac. — Mój brat twierdzi, że wygrzebuje je ze śmieci i jak w opakowaniu są jeszcze jakieś frytki, to je dojada… Fuj!
— Fuj… — bąknął słabo Yo-less, desperacko próbując znaleźć sposób udzielenia pierwszej pomocy bez dotykania leżącej.
W końcu Johnny’emu zrobiło się go żal. — Wiem, jak wykręcić 999 — oznajmił. Yo-less odetchnął ze słyszalną ulgą.
— Tak lepiej — przytaknął pospiesznie. — Mogła sobie coś złamać, a złamanych nie należy ruszać, bo można im zaszkodzić.
— Albo sobie — dodał Wobbler.
Pani Tachyon
Pani Tachyon była zawsze — przynajmniej odkąd Johnny sięgał pamięcią. Była etatową łachmaniarką koszową, choć właściwie należałoby ją nazwać łachmaniarką wózkową. Nie był to zresztą normalny wózek z supermarketu — był większy, sporządzony z grubszych drutów, twardy: każdego bolał tyłek, jak nim dostał, a dostał każdy, kto nie odskoczył w porę. Najprawdopodobniej pani Tachyon nie robiła tego złośliwie — najwyraźniej na planecie Tachyon nie było innych ludzi.
Na szczęście jedno kółko skrzypiało, a jeśli ktoś nie odskoczył, słysząc za plecami poskrzypywanie, następnym dlań ostrzeżeniem był nieustający monolog, jaki temu poskrzypywaniu towarzyszył. Pani Tachyon gadała bowiem cały czas, acz trudno się było zorientować, do kogo skierowany jest konkretny fragment wypowiedzi. Nawet gdy się ktoś zorientował, i tak praktyka wskazywała, że nie powinien żywić w tej kwestii pewności.
— …powiedziałam, to ty tak mówisz, nie? Tak ci się tylko wydaje! Bo zawsze opowiadałeś niestworzone historie, powiedziałam. A, tak: powiedz Sidowi! Jesteś taki chudy, że jakbyś zamknął jedno oko, to wyglądałbyś jak igła! O, tak. Wyciągnęli mnie z tego!
Powiedz to chłopakom w mundurach! A to jest ulewa i proszę mi głupot nie opowiadać, ot co!
Równie często słychać było także niezrozumiałe mamrotanie, przerywane całkiem zrozumiałym wykrzyknikiem w stylu: „Mówiłam ci!” albo: „Tak ci się tylko wydaje!”
Popiskiwanie mogło się zacząć za plecami każdego, w każdej części miasta i o każdej porze dnia lub nocy — nikt nie był pewien pory ani miejsca. Podobnie jak nikt nie wiedział, co było w tych wszystkich torbach i workach. I prawdę mówiąc, nikt nie chciał się dowiedzieć.
Czasami znikała na całe tygodnie nie wiadomo gdzie. Gdy już wszyscy zaczynali się odprężać, na ulicach rozlegały się znajome odgłosy, a zbyt opieszałych w denerwująco znajomy sposób zaczynały boleć tyłki.
Pani Tachyon oprócz tego, że grzebała w śmieciach, zbierała też różne rzeczy w rynsztokach. W ten najprawdopodobniej sposób dorobiła się kota imieniem Guilty. Imię pasowało do wyglądu i do zachowania — on rzeczywiście był „winny”. Futro miał jak osnowa dywanu, zęby niczym połamana piła, a kręgosłup dziwnie przypominał bumerang. Kiedy szedł (a zdarzało się to naprawdę rzadko, bo zdecydowanie wolał jeździć na wózku), prędzej czy później kończyło się to tym, że zaczynał chodzić w kółko. A kiedy biegł, zwykle coś goniąc, to ponieważ z przodu miał tylko półtorej łapy, zawsze kończyło się tym, że dwie kompletne tylne łapy zaczynały być szybsze od przednich, co nieodmiennie doprowadzało go do takiej furii, że próbował ugryźć się w ogon. Zazwyczaj skutecznie.
Nawet DSS, pies mieszaniec, będący własnością Pancernego Syda, przed którym czuły respekt policyjne owczarki alzackie, na widok zbliżającego się w dziwacznych podrygach Guilty’ego wiał, aż się kurzyło.
Ambulans odjechał, błyskając błękitnymi światłami.
Guilty obserwował Johnny’ego i wózek równocześnie, prawie dostając zeza z nienawiści.
— Sanitariusz mówił, że wyglądała, jakby ją coś uderzyło — odezwał się Wobbler, nie spuszczając wzroku z Guilty’ego: doświadczenie uczyło, że nie był to bezpieczny pomysł.
— I co zamierzamy z tym wszystkim zrobić? — spytał pozornie bez związku Johnny.
— Jak zostawimy, oskarżą nas o zaśmiecanie — poparł go Bigmac.
— Ale to nie nasze — zauważył Johnny.
— Nie gapcie się na mnie — obruszył się Bigmac. — W niektórych workach coś chlupie.
— No i jest jeszcze kot — dodał Johnny.
— Jego to powinniśmy od razu ukatrupić: w zeszłym tygodniu podrapał mi rękę — zaproponował Bigmac. — Poza tym to nie jest kot, tylko karykatura.
Johnny ostrożnie ustawił przewrócony wózek, czemu Guilty przyglądał się z sykiem.
— Lubi cię — ocenił Bigmac.
— Skąd wiesz?
— Bo nadal masz oczy.
— Rano można go dostarczyć do lecznicy — odezwał się Yo-less. — Jak znajdziemy gdzieś pancerne rękawice…
— A co z wózkiem? Do lecznicy nie przyjmą, a zostawić się nie da?
— No, to zwalmy go z dachu wieżowca. — Bigmac był niewyczerpaną składnicą pomysłów.
Skończyli ładowanie wózka, czemu towarzyszyło faktycznie sporo chlupotu, ale na szczęście wszystkie worki okazały się szczelne, mimo iż niektóre mocniej ściśnięte zaczynały się ruszać.
— Mój brat twierdzi, że ona dawno temu zabiła męża, a potem zbzikowała — stwierdził niespodziewanie Bigmac, przyglądając się załadowanemu wózkowi. — Ciała nigdy nie znaleziono…
Teraz wszyscy zaczęli się uważniej przyglądać wózkowi.
— Żaden nie jest wystarczająco duży, by pomieścić ciało — ocenił Yo-less, mający absolutny zakaz oglądania horrorów. — Ani wystarczająco ciężki.
— Całe nie — zgodził się Bigmac. Yo-less nagle się cofnął.
— A ja słyszałem, że wsadziła mu głowę w piekarnik — dodał Wobbler. — Ale się nababrało…
— Nababrało? — zdziwił się Yo-less. — W piekarniku?
— To była kuchenka mikrofalowa, a jak wsadzisz tam…
— Zamknij się! — Propozycja Yo-lessa była nie do odrzucenia.
— Też słyszałem, że ona jest naprawdę bogata — dodał Bigmac.
— Raczej śmierdzące bogata — mruknął Wobbler.
— Chyba najlepiej będzie… jak wstawię to wszystko do garażu dziadka — zdecydował Johnny.