Wszyscy spojrzeli w kierunku wskazanym przez jej wyciągniętą rękę.
— To przecież zawsze był jubiler, nie? — ziewnął Wobbler.
— Ależ wy jesteście pozbawieni zmysłu obserwacji! — zaczęła Kirsty. — Ja…
— Czekaj — przerwał jej Johnny. — Wobbler, skąd masz te strupy i siniaki na dłoniach? Ty też, Bigmac?
— Cóż… no, ja… no… — Wobbler jakoś nie był w stanie wydusić z siebie niczego konkretnego.
— Pewnie żeśmy czegoś szukali — powiedział Bigmac. — By pasowało, nie?
— Tak. Szukaliśmy. Gdzieś czegoś.
— Nie pamiętacie… — zaczęła ponownie Kirsty.
— Zapomnij — przerwał jej ponownie Johnny. — Chodź, czas na nas.
— Jaki znowu czas? Gdzie mamy iść?
— Pora odwiedzin: musimy iść do pani Tachyon.
— Ależ oni nie pamiętają…
— To bez znaczenia. Chodź!
— Przecież nie mogą tak po prostu zapomnieć! — Ledwie znaleźli się w autobusie, Kirsty wróciła do tematu. — Nie mogą myśleć, że im się tylko śniło!
— Wydaje mi się, że to proces leczniczy. Nie zauważyłaś tego po nalocie? Tom tak naprawdę nie wierzył w to, co widział, i założę się, że teraz… to jest parę godzin później pamięta coś zupełnie innego. Wszyscy pamiętają. Pewnie to, że biegł cały czas i zdążył w ostatniej chwili. Wszyscy byli w lekkim szoku przez te bomby i dlatego trochę im się mieszało… Coś w tym guście. Ludzie zapominają często to, co się faktycznie wydarzyło, bo… no bo to się nie wydarzyło. Nie tu.
— My pamiętamy, co się naprawdę wydarzyło — zauważyła Kirsty.
— Może dlatego, że ty jesteś hiperinteligentna, a ja megadurny.
— Tak bym tego nie ujęła. To nieco niesprawiedliwe.
— Tak? A co konkretnie?
— Nie powiedziałabym: hiper; po prostu: bardzo. A dlaczego musimy odwiedzić panią Tachyon?
— Bo ktoś musi. Ona zbiera czas, ale przyznam, że jej nie zazdroszczę. Za rogiem, czy 1933 rok, to dla niej takie same kierunki: pójdzie, gdzie będzie chciała. — Ona jest szalona.
Ponieważ właśnie dotarli do szpitalnych drzwi, Johnny zostawił tę uwagę bez komentarza.
W gruncie rzeczy przyznawał Kirsty rację: pani Tachyon była szalona. Albo przynajmniej ekscentryczna. Jakby, dajmy na to, poszła do psychiatry, a ten by jej zaczął pokazywać te wszystkie karty i plamy po atramencie, to alboby je ukradła, alboby go opluła. „Ekscentryczna” to właściwe słowo.
Tylko że ona nie robiła takich rzeczy, jak zrzucanie bomb na Paradise Street. Żeby robić takie rzeczy, trzeba być przytomnym i normalnym. Przynajmniej inni tak uważali. Może faktycznie miała fioła, ale to był jej własny fioł i może we dwójkę przyjemniej im się patrzyło na świat.
W tych warunkach była to całkiem radosna myśl. Pani Tachyon zniknęła.
Co z trudnych do wyjaśnienia przyczyn strasznie zirytowało siostrę oddziałową.
— Wiecie coś o tym? — brzmiało pierwsze pytanie, ledwie zobaczyła ich na korytarzu.
— My? — zdziwiła się Kirsty. — Co mamy wiedzieć i o czym? Dopiero przyszliśmy.
Okazało się, że pani Tachyon poszła do łazienki i zamknęła się od środka. Skończyło się na rozebraniu zamka przez wezwanego po jakimś czasie fachowca na okoliczność zemdlenia pani Tachyon. Nie znaleziono tam jednak nikogo. Łazienka znajdowała się na trzecim piętrze, a okienko miała takie, że Guilty miałby pewne problemy, by przez nie przeleźć. Pani Tachyon nie miała prawa.
— A papier toaletowy został? — spytał w pewnym momencie Johnny.
Siostra oddziałowa przyjrzała mu się z głęboką podejrzliwością.
— Był — zeznała w końcu. — Cała rolka zniknęła. Johnny z zadowoleniem skinął głową: to cała pani Tachyon.
— I słuchawki też zniknęły — przypomniała sobie siostra oddziałowa. — Wiecie coś o tym? Odwiedziliście ją.
— Tylko dlatego, że to coś w rodzaju projektu — odparła z godnością Kirsty.
Z tyłu rozległy się kroki sugerujące, że idący ma naprawdę solidne buty. Okazało się, że faktycznie: zbliżała się pani Partridge.
— Zadzwoniłam na policję — obwieściła.
— Dlaczego? — zdziwił się Johnny.
— No bo… a, to wy. Cóż, ona… potrzebuje pomocy. Zresztą oni wcale nie są pomocni: powiedzieli, że zawsze się sama znajduje.
Johnny westchnął — z tego, co podejrzewał, pani Tachyon nigdy nie potrzebowała pomocy. Jeżeli jej potrzebowała, to po prostują sobie brała. Jeśli chciała znaleźć się w szpitalu, to po prostu udawała się tam, gdzie taki się znajdował. Teraz mogła być gdziekolwiek.
— Musiała się wymknąć, gdy nikt nie patrzył — oceniła pani Partridge.
— Nie mogła — zaprzeczyła całkiem rozsądnie siostra oddziałowa. — Stąd widać drzwi. W takich sprawach jesteśmy wyczulone.
— No, to zniknęła! Rozpłynęła się w powietrzu! — zirytowała się pani Partridge.
Kirsty przysunęła się do Johnny’ego i spytała szeptem:
— Gdzie zostawiłeś wózek?
— Za garażem.
— Myślisz, że go zabrała?
— Tak — odparł naprawdę zadowolony.
W autobusie Johnny był dziwnie milczący. Po drodze zahaczyli o bibliotekę, gdzie udało im się uzyskać fotokopię gazety z dnia po nalocie. Na pierwszej stronie było zdjęcie radosnych mieszkańców na tle ruin Paradise Street. Rzecz jasna, wyblakłe, ale dało się rozróżnić panią Density z akwarium w objęciach i dziadka Wobblera ze statecznikiem bomby, a za nimi z uniesionym kciukiem samego Wobblera. Fotografia nie należała do doskonałych od samego początku, a z czasem jeszcze się pogorszyła, zaś Wobbler wyglądał, jakby wyczyścił sobą komin, ale jeśli się wiedziało, że to on, można go było rozpoznać bez problemów.
Johnny nie miał złudzeń — gdyby pokazał fotografię albo i całą gazetę pozostałym, usłyszałby coś w stylu: „Ten tam z tyłu jest podobny do Wobblera. I co z tego?” Tak już było z ludźmi, zwłaszcza mieszkającymi w okolicy, jeśli to coś dotyczyło właśnie okolicy. Widocznie z podróżami w czasie tak jest — nikt po nich nie pamięta tego, co było przed nimi, a to, co się pozmieniało, po powrocie i tak już jest historią.
— Coś się taki cichy zrobił? — spytała w pewnym momencie Kirsty.
— Myślę, a to wymaga skupienia. Właśnie tak sobie myślałem, że jakbym pokazał pozostałym to zdjęcie, to i tak jedyną reakcją byłoby, że to ktoś podobny do Wobblera.
Kirsty zajrzała mu przez ramię. — Faktycznie, jest podobny do Wobblera. I co z tego? Johnny przez chwilę koncentrował się na wyglądaniu przez okno.
— Chodzi mi o to, że Wobbler jest na zdjęciu — powiedział w końcu. — Pamiętasz?
— Pamiętam co?
— No… wczoraj. Zmarszczyła czoło.
— Byliśmy na jakiejś imprezie? Przebieranej? Johnny westchnął równie ciężko, jak ostatnio Bigmac.
Wszystko się normowało i to właśnie było najgorsze w podróżach w czasie. Wracało się do innego miejsca, gdzieś, gdzie się nigdy przedtem nie było. Konkretnie rzecz biorąc — teraz był w czasie, w którym nikt nie zginął na Paradise Street, i wcale nie chciało mu się tam wracać i niczego zmieniać. A więc się nie wybierze, w związku z czym pozostali też tego nie zrobią. Gdy robiono to zdjęcie, byli w przeszłości, a teraz wychodziło, że nigdy tam się nie wybrali, toteż nie pamiętają, bo nie mają czego pamiętać. Tu wczoraj robili co innego: włóczyli się. Albo tkwili gdzieś.
— Twój przystanek — głos Kirsty przywoływał go do teraźniejszości. — Dobrze się czujesz?
— Nie — odparł i wysiadł.