Padał deszcz, ale i tak poszedł sprawdzić, czy wózek jest tam, gdzie go zostawił. Wózka nie było. Choć z drugiej strony mogło go tam w ogóle nigdy nie być.
Kiedy dotarł do swego pokoju, resztki nadziei prysnęły — miał jedną, nieśmiałą nadzieję, że może w tym czasie będzie nieco inną osobą. Ten sam pokój, ten sam bałagan, ten sam prom na dwukolorowej nitce i te same tapety skutecznie pozbawiły go złudzeń.
Siadł na łóżku i tępo wpatrzył się w padający za oknem deszcz.
Stracił gazetę pani Tachyon, która mogłaby być dowodem. Bez tego nikt mu nie uwierzy, choć doskonale wszystko pamiętał. A tymczasem wyglądało na to, że nic takiego się nie wydarzyło. No, przynajmniej niedokładnie. Zwykła, szara codzienność wypełniała wszystko, nachalna niczym deszcz. Gdyby miał jakiś dowód, cokolwiek…
Sięgnął odruchowo do kieszeni i wymacał prostokątny kartonik kart do gry…
Głosy dochodzące z dołu dowodziły, że dziadek wrócił albo się obudził, w każdym razie telewizor gaworzył radośnie z australijskim akcentem. Johnny zebrał się w sobie i zszedł do salonu.
— Dziadku?
— Tak? — Starym zwyczajem dziadek nie odrywał wzroku od ekranu.
— Chciałem porozmawiać o wojnie…
— Tak?
— Kiedyś opowiadałeś, że zanim trafiłeś do wojska, wypatrywałeś samolotów…
— A, tak — ożywił się dziadek, przestając wpatrywać się w ekran. — Dostałem za to medal.
A potem zdarzyło się coś, czego Johnny nigdy dotąd nie był świadkiem, a gdyby ktoś mu powiedział, że podobny fenomen nastąpi, nie uwierzyłby. Dziadek bowiem wziął pilota i wyłączył telewizor.
— Pokazywałem ci go — dodał. — Musiałem.
— Nie… nie sądzę… — wykrztusił Johnny, próbując wyjść z podwójnego szoku: dotąd pytania o wojnę spotykały się ze zdecydowaną odmową współpracy ze strony dziadka.
Tym razem jednak dziadek sięgnął do stojącego obok fotela wiklinowego koszyka na nici i inne krawieckie przybory, który stanowił własność babci. Od dawna zmienił jednak przeznaczenie: zawierał wycinki starych gazet, klucze nie pasujące do niczego, znaczki za pół pensa i inne przydasie różnego kalibru, jakie znajdą się w każdym zamieszkanym domu.
Po dłuższym grzebaniu w koszyku dziadek wyjął niewielkie, drewniane pudełko i podał Johnny’emu, mówiąc:
— Powiedzieli, że nigdy się chyba nie dowiedzą, jak tego dokonałem, ale pan Hodder i kapitan Harris byli za mną. Twierdzili, że to musiało być możliwe, no bo inaczej bym tego nie zrobił. Piorun zniszczył telefon, motorower nie chciał odpalić, pomimo soczystych przekleństw pana Hoddera, no to zostało tylko jedno: zbiec do miasta i ostrzec. No to pobiegłem. To dali mi to. W pudełku znajdował się srebrny medal i pożółkła kartka pisana na maszynie, w której taśma od lat nie była zmieniana.
— „Za odwagę zapewniającą bezpieczeństwo mieszkańcom Blackbury…” — przeczytał Johnny.
— Po wojnie to nawet przyszło paru takich od olimpiady — dodał dziadek. — Ale im powiedziałem, że się już dość w życiu nabiegałem.
— A jak ci się wtedy udało?
— Mówili, że czyjś zegarek musiał wtedy źle chodzić. Nie wiem, ja tam po prostu biegłem… teraz to, prawdę mówiąc, mało z tego pamiętam, a to, co pamiętam, mi się zlewa…
Oprócz medalu w pudełku była też talia kart spiętych gumką. Johnny wyjął je i zdjął gumkę. Karty były z wizerunkami samolotów.
Johnny wyjął z kieszeni piątkę trefl. Była mniej zużyta, ale nie ulegało wątpliwości, że jest z tej samej lub identycznej talii. Dodał ją do pozostałych i założył gumkę, po czym odłożył do pudełka obok medalu.
Spojrzeli na siebie z dziadkiem bez słowa. Poza szumem deszczu i tykaniem zegara stojącego na kominku żaden dźwięk nie mącił ciszy.
Johnny czuł czas skapujący wokół nich. Czas o konsystencji bursztynu…
A potem dziadek mrugnął, złapał pilota i wycelował w telewizor.
— Od tamtych czasów wiele wody upłynęło dla każdego z nas — powiedział, i to było wszystko.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Johnny poszedł otworzyć.
Dzwonek rozległ się ponownie, tyle że bardziej nachalnie.
Johnny otworzył drzwi.
— O! — powiedział ponuro. — Cześć, Kirsty. Wyglądała, jakby ktoś wylał na nią wiadro wody.
Albo dwa.
— Biegłam od następnego przystanku.
— Dlaczego?
Na wyciągniętej dłoni podała mu marynowaną cebulę.
— Znalazłam ją w kieszeni — wyjaśniła. — I przypomniałam sobie wszystko. Byliśmy w przeszłości.
— Nie w przeszłości, raczej gdziekolwiek bądź — poprawił ją, czując dumę wzbierającą niczym różowy balon. — Wejdź.
— Wszystko pamiętam. Nawet korniszony.
— To dobrze.
— Pomyślałam, że powinnam ci powiedzieć.
— I słusznie.
— Myślisz, że ona znajdzie kiedyś tego kota?
— Pewnie już znalazła, gdziekolwiek by była.
Sierżant i saper niepewnie wstali i jeszcze mniej pewnie, choć za to ostrożnie podeszli do miejsca, w którym jeszcze niedawno stał prawie cały dom.
— Bidactwo! — jęknął sierżant. — Bidactwo!
— Może zdążyła uciec? — zasugerował saper bez wiary we własne słowa. — Albo się schować?
— Bidactwo!
— Była blisko ściany…
— Ale ściany też nie ma!
W milczeniu zagłębili się w wilgotne ruiny Paradise Street.
— Ale będzie awantura! — jęknął nagle saper. — I nawet wiem, komu się za to dobiorą do tyłka.
— A wie pan, sierżancie, ile spaliśmy przez cały zeszły tydzień? Wie pan?! Przez to w Siatę straciliśmy kaprala Williamsa… Poza tym to była tylko przerwa na herbatę w środku nocy!
Dotarli do krateru, na którego dnie coś bulgotało.
— Miała jakichś krewnych? — spytał żołnierz.
— Nikogo, a była tu od dawna. Mój tata mówił, że ją pamięta, jak tu chodziła, kiedy był chłopakiem. — Sierżant zdjął hełm i powtórzył: — Bidactwo!
— To ci się tylko tak wydaje! Obiad-obiad-obiad… Obaj podskoczyli i odwrócili się.
Chuda postać w starym płaszczu narzuconym na nocną koszulę i wełnianej narciarce biegła ulicą, po mistrzowsku sterując wózkiem między kupami gruzu.
— …obiad-obiad…
Sierżant spojrzał na sapera, przyglądającego się temu slalomowi z wytrzeszczonymi oczyma. — Jak ona to zrobiła?
— Pojęcia nie mam!
— …obiad-obiad-Batman!
Guilty na swój pokraczny sposób wędrował jakąś boczną zaciemnioną uliczką.
Spędził interesujący poranek, polując w pozostałościach Paradise Street i wielce przyjemne popołudnie w ruinach wytwórni marynat. Znalazł sporo myszy, głównie pieczonych. To był dobry dzień. Black-bury poszło spać, co mu w niczym nie przeszkadzało.
Co prawda wszędzie śmierdziało octem, ale można się było przyzwyczaić.
Jakimś cudem z gatunku zachowawczych wielki słój przeleciał przez pół miasta i wylądował nienaruszony i nie zauważony w klombie, skąd łagodnie stoczył się do rynsztoka.
Guilty postanowił przy nim poczekać i przy okazji się umyć.
Nie musiał czekać długo; po chwili za rogiem rozległo się znajome popiskiwanie. Popiskiwanie zbliżyło się i ustało, a potem w jego polu widzenia pojawiła się chuda dłoń w wełnianej rękawiczce z obciętymi palcami i złapała słój. Słój zniknął, za to rozległy się rozmaite odgłosy: wpierw skomplikowane, towarzyszące otwieraniu, potem… cóż, potem było słychać to, co zawsze, gdy ktoś je ćwikłę, mlaskając, a sok cieknie mu po brodzie.
— Aha — rozległ się zadowolony głos. A potem rozległo się beknięcie.