— A w końcu dlaczego my mamy się tym zajmować?! — ocknął się Yo-less. — Jest chyba jakaś opieka społeczna i służby porządkowe, nie?
— Właściwie garaż stoi pusty, a rano…
Cóż, rano to był kolejny, zupełnie nowy dzień.
— A jak już go ustawisz, to możesz sprawdzić, czy faktycznie są tam jakieś pieniądze — podpowiedział Bigmac.
Johnny spojrzał podejrzliwie na Guilty’ego, który odwzajemnił spojrzenie z uczuciem. Była nim nienawiść.
— Sam sobie możesz sprawdzić — zdecydował. — Lubię mieć wszystkie palce. Zresztą i tak mnie odprowadzicie: nie będę sam tego pchał po nocy.
Ponieważ nikt nie zaprotestował, pochód w składzie jeden plus cztery przy wtórze popiskiwania potoczył się w kierunku garażu dziadka Johnny’ego.
— Ciężki — ocenił Yo-less.
Z tyłu dobiegło zduszone parsknięcie.
— Mówią, że pan Tachyon był kawał chłopa…
— Zamknij się, Bigmac, jeśli łaska.
Johnny upewnił się tymczasem, że to wszystko on. Tak jak w loterii, tylko na odwrót; też wielki paluch z nieba trafia cię w ucho i wrzeszczy: „To ty — cha, cha, cha!”; gdy jednak następnego dnia się wstaje, to nie czeka na człowieka żadna wielka wygrana, tylko niespodzianka w stylu wyładowanego nie wiadomo czym wózka sklepowego i kota psychopaty.
— Masz — zaproponował mu niespodziewanie Wobbler. — Jeszcze ciepłe.
— Co?! Zebrałeś jej rybę z frytkami?!
— O co chodzi? — zdziwił się Wobbler. — Miało się zmarnować…
— Mogła na nie napluć. — Bigmac szybciej zrozumiał, co się nie podoba Johnny’emu.
— Nie mogła: nie były nawet rozpakowane. — Mimo wszystko Wobbler przestał szeleścić papierem.
— Połóż je na wózek — polecił zrezygnowany Johnny.
— Ciekawość, kto tu pakuje jedzenie w gazetę — mruknął Wobbler, wykonując polecenie celnym rzutem. — Bo Hongkong Henry na pewno nie. To skąd je wzięła?
Sir Johna zwykle budził o wpół do ósmej lokaj ze śniadaniem, drugi — z ubraniem, trzeci z karmą dla Adolfa i Stalina oraz czwarty, z zasady zapasowy.
Punktualnie o dziewiątej zjawiał się sekretarz z listą spotkań umówionych na dany dzień.
Tego dnia jednak Sir John przyjrzał się tacy ze śniadaniem z dziwnym wyrazem twarzy. Adolf i Stalin zignorowały tacę, jak zwykle pływając w niewielkim akwarium stojącym na niewielkim stoliku.
— Pięć pastylek: każda inna, dwa smutne biszkopty z tektury i szklanka soku z pomarańcz pozbawionego smaku — ocenił Sir John. — Po co być najbogatszym człowiekiem na świecie… nawet jeśli jestem najbogatszy?
— Tak jest, Sir.
— Dobra. Wracając do rzeczy: po co być najbogatszym człowiekiem na świecie skoro na śniadanie ma się pigułki?… Zaczynam mieć tego wszystkiego serdecznie dość, słyszysz?… Powiedzcie Hicksonowi, żeby wyprowadził samochód.
— Który samochód, Sir?
— Bentleya, naturalnie.
— Którego bentleya, Sir?
— Och, tego, którego dawno nie używałem. Może wybrać. I proszę odszukać na mapie Blackbury, mamy tam, zdaje się, bar hamburgerowy, prawda?
— Eee… tak sądzę, ale lepiej zawołam sekretarza, Sir.
— A zawołaj, zawołaj.
Sekretarz zjawił się w lekkim nieładzie, za to piorunem.
— Mamy tam bar hamburgerowy, Sir John. Jego lokalizację wybrał pan osobiście, twierdząc, że wie pan, iż będzie odpowiednia. Ale na dziś ma pan umówione spotkanie z przewodniczącym…
— Odwołaj je. Odwołaj wszystkie dzisiejsze spotkania: jadę do Blackbury. Tylko ich nie uprzedzaj. Nazwijmy to… lotną inspekcją. Tajemnicą sukcesu w interesach jest zwracanie uwagi na detale. Gdy ludzie zaczną dostawać niedopieczone hamburgery albo spalone frytki, to zanim się człowiek zorientuje, cały interes szlag trafi.
— Eee… jeśli pan tak mówi, Sir John.
— Mówię. Będę gotów za dwadzieścia minut.
— Eee… przypadkiem nie da się tego odłożyć do jutra? Komitet prosił o…
— Nie da! To musi być dziś! Dzisiaj się to wszystko zaczęło: pani Tachyon, wózek, Johnny… To musi być dzisiaj, bo inaczej… — Sir John odsunął tacę ze śniadaniem i dodał z obrzydzeniem: — Bo inaczej będę musiał to jeść przez resztę życia.
Sekretarz niejedno już przeżył w służbie swego nie-ortodoksyjnego chlebodawcy, toteż pozostawił tę wypowiedź bez komentarza.
— Blackbury… — odezwał się po chwili. — To tam był pan ewakuowany podczas wojny, prawda? I tylko pan przeżył, gdy zbombardowano tam jakąś ulicę?
— Ja i dwie złote rybki, Adolf i Stalin — poprawił go Sir John. — Tam się właśnie wszystko zaczęło. No już, ja się ubieram, a ty przygotuj wszystko.
Sekretarz nie wyszedł natychmiast, jako że do jego obowiązków należało także zwracanie uwagi na dziwactwa Sir Johna, który ostatnio zaczął czytać stare gazety i książki, w których tytułach były takie słowa jak „czas” albo „fizyka”. Czasami nawet pisywał poirytowane listy do różnych utytułowanych naukowców. Gdy się jest najbogatszym człowiekiem na świecie, to trzeba się przyzwyczaić, że inni obserwują cię całkiem uważnie. I nie zawsze za twoje własne pieniądze.
— Adolf i Stalin. — Sir John nie mówił do nikogo konkretnie: bardziej zwracał się do całego świata. — Naturalnie, że te dwie to ich następcy, bo okazało się, że Adolf był samicą. A może to Stalin?
Sir John w zamyśleniu wyjrzał przez okno, za którym ogród rozciągał się aż do wzgórz, które ogrodnik sprowadził specjalnie w tym celu z drugiego końca kraju.
— Blackbury — mruknął Sir John. — Tam się to wszystko zaczęło. Od chłopca imieniem Johnny i od pani Tachyon. I od kota… jak sądzę. — Nagle odwrócił się i spytał zirytowany: — Jeszcze tu jesteś?
— Przepraszam, Sir John. — Sekretarz na wszelki wypadek zaczął się wycofywać tyłem. — Już mnie nie ma, Sir.
Drzwi zamknęły się z cichym stukiem i Sir John został sam.
— Tam się to wszystko zaczęło — powtórzył. — I tam się to wszystko skończy.
Johnny zawsze lubił te pierwsze chwile po obudzeniu, zanim jeszcze dzień zdążył naskoczyć na człowieka. Miło tak leżeć, myśląc o kwiatkach, chmurkach i kotkach…
Tylko ręka go dziwnie bolała.
To skutecznie rozwiało sielankowy nastrój i z upiorną wyrazistością przypomniało mu wydarzenia poprzedniego dnia. A raczej nocy.
W garażu stał wózek ze stertą worków na śmieci pełnych nie wiadomo czego. Na ścianie i na podłodze były też ślady po mleku pozostałe po tym, jak Guilty pokazał mu, co sądzi o ludziach próbujących mu dać nie sprowokowany posiłek. Johnny był potem zmuszony wziąć największy plaster, jaki znalazł w apteczce.
Nie widząc sensu w dłuższym odwlekaniu nieuchronnego, wstał, ubrał się i zszedł na dół. Matka była w pracy, po ojcu ani śladu, a dziadek jak zwykle oglądał telewizję. Była sobota, ale to nie miało dla niego najmniejszego znaczenia.
Johnny otworzył drzwi do garażu i na wszelki wypadek się cofnął. Nic jednak nie zakłóciło ciszy i spokoju i nigdzie nie było widać wyliniałej kociej pokraki ani nieruchomej, ani też podrygującej wściekle w jego kierunku. Wózek stał sobie spokojnie pośrodku garażu, a Guilty zniknął.
Wyglądało to niczym scena z filmu grozy, gdy wiadomo, że gdzieś w pomieszczeniu czai się potwór…
Johnny wskoczył do środka, zamiast wejść — na wypadek gdyby na przykład Guilty czekał na suficie. Oglądanie tego parszywego kota było nieprzyjemne, ale niemożność dostrzeżenia go była zdecydowanie gorsza.
Nie kusząc niepotrzebnie losu, Johnny wyśliznął się z garażu i zamknął za sobą starannie drzwi. Prawdopodobnie powinien poinformować o wszystkim kogoś oficjalnego. Wózek w końcu należał do pani Tachyon, choć wcześniej do Tesco, a więc przetrzymywanie go mogło zostać uznane za kradzież.