Zdążył wejść do domu, gdy zadzwonił telefon. Zazwyczaj świadczyły o tym dwa zjawiska: sygnał telefonu i okrzyk dziadka. Dziadek miał bowiem żelazną zasadę: nigdy nie odbierać telefonu, jeśli istniał choć cień szansy, że może to zrobić ktoś inny.
Tym razem dziadek nie miał okazji wydać z siebie głosu.
— Halo?
— Czy mógłbym rozmawiać z… — W słuchawce rozległ się głos Yo-lessa mówiącego wolno i z nienagannym akcentem, czyli tak, jak mówi się do obcokrajowców, przygłupów i rodziców.
— Możesz przestać, to ja.
— Aha — ucieszył się Yo-less. — Wiesz o pani Tachyon?
— Uciekła ze szpitala i szuka wózka?
— Nie, ale moja matka miała dyżur, gdy ją przywieźli. Podobno jest strasznie poobijana, pani Tachyon naturalnie, nie moja matka. Matka twierdzi, że ktoś ją nieźle pobił i że powinniśmy zawiadomić policję.
— Dlaczego?
— Bo mogliśmy coś widzieć… albo… no, ktoś mógł pomyśleć, że to my…
— My?! Przecież zadzwoniliśmy po karetkę!
— Ja to wiem, ale nie o mnie chodzi, nie? A poza tym masz jej rzeczy…
— Przecież nie mogliśmy ich zostawić na ulicy!
— To też wiem, ale nie w tym rzecz… był z nami Bigmac…
I to było to. Nie chodzi o to, że Bigmac z natury jest zły — generalnie nie skrzywdziłby muchy (chyba żeby go porządnie zdenerwowała). Bigmac miał jednak dwa problemy. Pierwszym były samochody, zwłaszcza duże, szybkie i z kluczykami w stacyjkach. Drugi to fakt, że był skinheadem, w związku z czym odpowiednio się ubierał: na przykład miał tak duże buty, że praktycznie nie sposób go było przewrócić.
Sierżant Comely z miejscowego posterunku był na przykład święcie przekonany, że Bigmac jest sprawcą wszystkich nie wyjaśnionych przestępstw popełnionych w Blackbury, podczas gdy tak naprawdę był winien góra dziesięciu ich procent.
— …i Wobbler — dodał Yo-less.
Wobbler z kolei przyznałby się do wszystkiego, jeśliby go wystarczająco przestraszyć. Jakby się ktoś naprawdę uparł, to w pół godziny rozwiązałby z jego udziałem wszystkie większe tajemnice świata, od Trójkąta Bermudzkiego po potwora z Loch Ness.
— To już sam pójdę — zdecydował Johnny. — Tak będzie prościej.
— Dzięki. — W głosie Yo-lessa słychać było przede wszystkim ulgę.
Ledwie Johnny odłożył słuchawkę, telefon ponownie ożył.
— Halo? Halo? — rozległo się, zanim jeszcze zdążył przyłożyć słuchawkę do ucha.
— Tak… halo?
— To ty? — Głos był zdecydowanie damski i nie tyle nieprzyjemny, ile dociekliwy.
Ton sugerował jednoznacznie: jeżeli to nie ty, to jest to twoja wina. Johnny rozpoznał go natychmiast: jeśli jego właścicielka wybrała zły numer, miała potem pretensje, że telefon odebrał ktoś, z kim nie chciała rozmawiać.
— Tego… ja… cześć, Kirsty.
— Chciałeś powiedzieć: Kasandra.
— Aha… chciałem — zgodził się, postanawiając zanotować aktualne imię.
Kirsty zmieniała je równie często jak rzeczy i równie nieregularnie, choć ostatnimi czasy konsekwentnie: wszystkie zaczynały się na K.
— Słyszałeś o pani Tachyon?
— Myślę, że tak — odparł ostrożnie.
— Ostatniej nocy pobiła ją jakaś banda młodocianych. Wygląda podobno strasznie. Halo? Jesteś tam?
— Jestem — wykrztusił słabo, czując, że brzuch ma pełen lodu.
— Nie uważasz, że to wstyd?
— Tego… uważam.
— Jeden z nich był czarny.
Johnny w milczeniu skinął głową. Yo-less wytłumaczył mu tę kwestię poglądowo: gdyby jeden z jego przodków dołączył do hord Attyli i razem z kilkuset tysiącami barbarzyńców wziął udział w zdobyciu Rzymu, bez wątpienia w kronikach historycznych zapisano by, że jeden z napastników był czarny. A że tym razem chodziło o konesera orkiestr dętych i zaciekłego kolekcjonera etykiet zapałczanych, było zupełnie bez znaczenia.
— To… to byliśmy my. To znaczy myśmy jej nie pobili, myśmy ją znaleźli. Zadzwoniłem po karetkę, a Yo-less próbował… próbował znaleźć inny sposób udzielenia pierwszej pomocy…
— Zawiadomiliście policję?
— Nie…
— Ludzkie pojęcie przechodzi! Zginąłbyś beze mnie, i to w biały dzień! Słuchaj, musisz zawiadomić policję; spotkamy się przed posterunkiem za pół godziny. Wiesz, jak się odczytuje czas na zegarku? Duża wskazówka na…
— Mam elektroniczny — przerwał jej. — I bądź łaskawa nie mówić mi, że ósemka to bałwanek, a czwórka to krzesełko.
— Skoro nalegasz… Posterunek jest dwa przystanki od twojego domu. Wiesz, jak dojechać?
— Głupie pytanie…
— Tylko pozornie. Do wykupienia biletu będziesz potrzebował pieniędzy: to okrągłe, metalowe, co ci się pałęta po kieszeniach. Cześć!
I zanim zdążył odzyskać mowę, odłożyła słuchawkę.
Kirs… znaczy się Kasandra taka już była — musiała próbować wszystkimi dyrygować. Była najbardziej zorganizowaną osobą, jaką znał. Prawdę mówiąc, była zbyt zorganizowana — miała tyle zorganizowania, że się przelewało na wszystkie strony i zagrażało innym.
A Johnny był jej przyjacielem.
W ogólnym znaczeniu tego słowa, ma się rozumieć! Tak właściwie to nawet nie wiedział, czy w tej sprawie ma jakikolwiek wybór. Kirs… znaczy się Kasandra w przyjaźniach nie była dobra i zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała nawet, że powodem jest jakaś wada charakteru, naturalnie u innych.
Poza tym spotykała się z czarną niewdzięcznością — im bardziej starała się pomóc innym, wyjaśniając im, jak głupio postępują, tym mniej ją lubili. I to zupełnie bez powodu. Jedynym powodem, dla którego Johnny w ten sposób nie zareagował, była pełna świadomość własnej głupoty.
Zdarzało się jednakże (co prawda rzadko, ale się zdarzało), że kiedy oświetlenie było właściwe, a Kirs… znaczy się Kasandra przypadkiem nikogo nie organizowała, była całkiem miłą dziewczyną. Johnny w takich wypadkach nieodmiennie dochodził do wniosku, że istnieją dwa rodzaje głupoty — normalna, taka jak jego, i wysoce specjalistyczna, którą ma się, tylko kiedy jest się za bardzo wypchanym rozmaitymi mądrościami.
Na wszelki wypadek zdecydował się poinformować dziadka, że wychodzi; jakby przypadkiem zabrakło prądu albo zepsuł się telewizor, dziadek zacząłby go szukać i gdyby znalazł, zacząłby desperować.
— Dziadku, wychodzę!
— Dobra. — Dziadek nawet nie oderwał wzroku od ekranu. — Zobacz no! Prosto w szambo!
W garażu nic ciekawego się nie działo, toteż Guilty wyczołgał się spod sterty czarnych worków i zajął zwykłą pozycję z przodu wózka, gdzie zawsze podróżował w nadziei, że uda się kogoś drapnąć. A jakby się bardzo dobrze złożyło, to może i ugryźć…
Koło drzwi przez chwilę tłukła się mucha, po czym nie mogąc się przebić przez szybkę, zrezygnowana poszła spać.
Worki się poruszyły.
Ruch przypominał poruszanie się żab w oliwie albo much w syropie: był powolny i stopniowy, a towarzyszył mu gumowy, skrzypiący odgłos, zupełnie jakby początkujący iluzjonista próbował wyjąć królika z balonów. Rozległy się także inne dźwięki, ale Gulity nie zwracał na nie uwagi — z doświadczenia wiedział, że dźwięków nie da się zaatakować, a poza tym zdążył się już do nich przyzwyczaić.
Dźwięki nie były zresztą głośne czy wyraźne. Mogły to być fragmenty muzyki albo strzępki rozmów — jak niedokładnie dostrojone radio grające dwa pokoje dalej albo ryk bardzo odległego tłumu…