Выбрать главу

Johnny spotkał się z Kasandrą przed posterunkiem policji.

— Twoje szczęście, że miałam trochę wolnego czasu — powitała go jak zwykle czarująco. — Idziemy!

Za biurkiem siedział spokojnie sierżant Comely. Gdy weszli, przyjrzał im się obojętnie, zapisał coś w rozłożonej na biurku księdze i nagle uniósł wzrok, tym razem na pewno nie obojętny.

— Ty?!

— Hm… dzień dobry, panie sierżancie — powitał go Johnny.

— Co tym razem? Zobaczyłeś obcych?

— Przyszliśmy w związku z panią Tachyon — oświadczyła Kasandrą.

— Tak?

— Dalej — poleciła Johnny’emu. — Opowiedz wszystko.

— Hm… no… No więc ja i Wobbler i Yo-less i Big-mac…

— Wobbler, Yo-less, Bigmac i ja — poprawiła go Kasandrą.

Uwaga sierżanta skoncentrowała się na niej. — Cała wasze piątka? — spytał.

— Mnie tam nie było! Ja tylko poprawiałam jego gramatykę.

— Często ci się to trafia? — zainteresował się Comely, a nie mogąc się doczekać odpowiedzi, spytał Johnny’ego: — Często tak robi?

— Cały czas — poinformował go z rezygnacją zapytany.

— Słodka godzino! Dobrze, mów dalej. Ty, nie ona!

Kiedy jeszcze sierżant Comely był zwykłym policjantem, złożył wizytę w szkole Johnny’ego, żeby wszyscy mogli się przekonać, jaka policja jest miła. Podczas tej wizyty udało mu się skuć samego siebie własnymi kajdankami, była więc dla uczestników pamiętna. Był też członkiem Blackbury Morris Men i Johnny na własne oczy widział, jak z dzwoneczkami przy kolanach machał dwiema chusteczkami. Co prawda tylko raz go widział, ale jednak. Sierżant zresztą miał świadomość, że go widziano.

— No więc, przemieszczaliśmy się wzdłuż… — zaczął Johnny.

— I bez dowcipów!

Dwadzieścia minut później oboje powoli schodzili ze stopni posterunku.

— Nie było tak źle — oceniła Kasandrą. — Nie aresztowali cię ani nic… Naprawdę masz jej wózek?

— Naprawdę mam.

— Podobała mi się jego mina, jak wspomniałeś o Guiltym. Całkiem ładnie pobladł.

— Co to jest powinowaty? Powiedział, że ona nie ma powinowatych.

— Krewny. Generalnie to samo.

— To ona nie ma nikogo? — zdziwił się Johnny.

— Zdarza się, i to częściej, niż można by sądzić.

— Owszem, ale przeważnie zostaje kuzyn w Australii, o którym się nie wie. Albo kuzynka.

— A zostaje?

— Owszem. Ja do zeszłego miesiąca też nie wiedziałem, że mam tam kuzynkę, więc to musi się naprawdę często zdarzać — ocenił po namyśle Johnny.

— Sytuacja pani Tachyon to poważne oskarżenie pod adresem społeczeństwa — oznajmiła niespodziewanie ni z gruszki, ni z pietruszki Kasandra.

— A dlaczego? — Bo jest zła.

— Chodzi ci o to, że nie ma krewnych! Wątpię, by rząd miał na to jakiś wpływ…

— Chodzi o to, że nie ma domu, że się włóczy i żyje z tego, co znajdzie. Coś-należy-z-tym-zrobić!

— Cóż, sądzę że możemy ją odwiedzić — zaproponował Johnny niepewnie. — Leży w szpitalu Świętego Marka. To w sumie nie tak daleko.

— I co to da?

— Hmm… może ją podnieść na duchu. Trochę.

— Wiesz, że prawie każde zdanie zaczynasz od „hmm”?

— Hmm…

— Pójście do szpitala w niczym nie zmieni całkowitej obojętności i braku opieki, z czym spotykają się osoby bezdomne albo psychicznie chore!

— Prawdopodobnie nie, ale może będzie jej trochę weselej.

Kasandra przez dłuższą chwilę szła w milczeniu.

— To w sumie nic wielkiego… ale jak już musisz wiedzieć, to nie lubię szpitali — oświadczyła w końcu. — Są pełne chorych…

— Możemy jej przynieść coś, co lubi. I pewnie się ucieszy, że z Guiltym jest wszystko w porządku.

— Tam ohydnie śmierdzi. — Kasandra najwyraźniej go nie słuchała. — Tymi wszystkimi środkami dezynfekcyjnymi…

— Jak będziesz blisko pani Tachyon, gwarantuję, że ich nie poczujesz.

— Uparłeś się tam iść, bo wiesz, że nienawidzę szpitali, prawda?

— Po prostu… myślałem, że powinniśmy. A poza tym myślałem, że normalnie robisz takie rzeczy… w końcu masz tę nagrodę diuka Edynburga czy jak mu tam.

— Tak, ale to jest działanie, które ma jakiś cel.

— Możemy iść pod koniec pory odwiedzin, wtedy nie będziemy musieli długo siedzieć. Wszyscy tak robią.

— Niech już będzie! — jęknęła Kasandra.

— I lepiej weźmy jej coś do jedzenia. Tak się należy.

— Winogrona?

Johnny spróbował sobie wyobrazić panią Tachyon jedzącą winogrona i wyobraźnia mu się skończyła.

— Zastanowię się co — bąknął.

Drzwi od garażu powoli poruszyły się. Najpierw w tę, potem z powrotem.

W garażu znajdowały się:

Betonowa podłoga. Stara, popękana i poplamiona benzyną i smarami. Przemierzały ją odciśnięte ślady niedwuznacznie sugerujące, że nim beton zastygł, przespacerował się po nim czyjś pies. Z betonem tak jest zawsze. I wszędzie. Była też para ludzkich śladów, pełna brudu i kurzu. Krótko mówiąc, był to najzwyklejszy w świecie kawałek betonu.

Poza tym w garażu były jeszcze:

Stół, na którym stał do góry kołami rower w stanie wskazującym, że ktoś do perfekcji opanował sztukę rozbierania go na kawałki. Leżące w nieładzie wokół części świadczyły, że ów ktoś nie posiadł jednakowoż umiejętności składania roweru.

Kosiarka do trawy zaplątana w wąż ogrodowy. Taka statyczna kompozycja plastyczna występuje w każdym garażu i jest całkowicie pozbawiona znaczenia. Wózek sklepowy pełen plastykowych siatek i worków, z których największą uwagę przyciągało sześć czarnych, zwykle przeznaczonych na śmieci.

Niewielka piramidka słoików z marynatami, którą Johnny starannie ułożył ostatniej nocy.

Pozostałości po rybie z frytkami. Według Guilty’ego żarcie dla kotów było czymś, co przytrafiało się innym kotom. Przeważnie pechowym.

Para żółtych ślepiów przyglądająca się wszystkiemu uważnie z cienia pod stołem. I to było wszystko.

Worki Czasu

Prawdę mówiąc, Johnny też nie lubił szpitali. Głównie dlatego, że ci, których w nich odwiedzał, już z nich nie wychodzili. Poza tym jakkolwiek personel próbowałby rozweselić wnętrza (a to kwiatkami, a to obrazkami, a to inwencją własną), i tak żadne nie wyglądało przyjaźnie. W końcu nikt tu nie przebywał, dlatego że miał taką ochotę.

Na szczęście Kasandra była naprawdę dobra w znajdywaniu odpowiedzi, nawet jeśli musiała je wymuszać na innych, tak wiec odszukanie pokoju, w którym leżała pani Tachyon, nie trwało długo.

— To ona, prawda? — spytała Kasandra, ledwie stanęli w drzwiach.

Prawie przy każdym łóżku ktoś siedział (albo większa liczba ktosiów), ale i tak nie sposób było nie poznać na pierwszy rzut oka, które zajmowała pani Tachyon. Była bowiem jedyną osobą, która oprócz szpitalnej koszuli miała na sobie jeszcze coś: wciśniętą na głowę narciarską czapkę z pomponem. Na niej zaś szpitalne słuchawki. Siedziała na łóżku, wpatrywała się intensywnie w ścianę i radośnie podrygiwała.

— Wygląda na zadowoloną — oceniła Kasandra. — Można się dowiedzieć, czego słucha?

— Trudno powiedzieć, bo słuchawki nie są podłączone — odparła z lekka zrezygnowana pielęgniarka. — Jesteście jej krewnymi?

— Nie — zaprzeczyła Kasandra. — Jesteśmy…