— To taki projekt — wpadł jej w słowo Johnny. — Jak pielenie ogródków starszym osobom i inne podobne… wie pani.
Pielęgniarka spojrzała na niego niepewnie, ale magiczne słowo „projekt” jak zwykle zadziałało. Zamiast zagłębiać się w temat, pociągnęła nosem.
— Chyba czuję ocet…
Kasandra spojrzała na Johnny’ego, który uśmiechnął się niewinnie. A przynajmniej próbował.
— To nie od nas — oświadczył. — My mamy tylko winogrona.
Pielęgniarka nie do końca przekonana, że dobrze robi, odeszła w końcu, a oni przysunęli wolne krzesła do łóżka pani Tachyon, która cały czas konsekwentnie ich ignorowała.
Johnny nigdy w życiu z nią nie rozmawiał i nie bardzo wiedział, jak zacząć. Kasandra nie miała takich problemów — pochyliła się i odsunęła jedną ze słuchawek.
— Dzień dobry, pani Tachyon! — oświadczyła głośno i wyraźnie.
Pani Tachyon znieruchomiała i przyjrzała się podejrzliwie najpierw jej, potem Johnny’emu. Miała podbite oko, potargane siwe włosy, które wysunęły się spod narciarki, lecz było w niej coś przerażająco niepowstrzymywalnego.
— Doprawdy? Tak ci się tylko wydaje! — oznajmiła. — Niech pan zadzwoni jutro, panie piekarz, to pogadamy o chrupkim pieczywie. Bidactwo, tak? Tak ci się tylko wydaje! Co: gorset?! Może im tam się to podoba, ale ja serdecznie dziękuję. Coo, ni ma bananów? Miałam dom, ale teraz to sami czarni. Kapelusze.
— Dobrze się tu panią opiekują? — spytała Kasandra.
— Nie ma strachu! Tik-tak-bang! Chciałabym zobaczyć, jak próbują. Oto pudding. Pewnie, że pamiętam, kiedy tu były pola, ale kto by chciał mnie słuchać?
— Myślę, że jest nieco… zdezorientowana. — Kasandra spojrzała wymownie na Johnny’ego. — Nie rozumie słowa z tego, co do niej mówię.
— My też nie rozumiemy słowa z tego, co ona do nas mówi — zauważył Johnny, który cały czas czuł się zdezorientowany.
Pani Tachyon poprawiła słuchawki i ponownie zaczęła radośnie podrygiwać.
— Nie wierzę… — sapnęła Kasandra. — Przepraszam! — Po czym zdjęła pani Tachyon słuchawki i starannie je sprawdziła. — Pielęgniarka miała rację: są głuche jak pień!
Pani Tachyon nie przestała tym razem radośnie podrygiwać.
— I znowu się lęgnie co minutę! — zanuciła. A potem mrugnęła do Johnny ego. Było to wyraźne, rozumne mrugnięcie z planety Tachyon do planety Johnny.
— Przynieśliśmy pani trochę winogron — ocknął się Johnny.
— Tak ci się tylko wydaje!
— Winogrona! — powtórzył zdecydowanie Johnny, otwierając torbę i podtykając jej owoce pod nos.
Wewnątrz znajdowała się ryba z frytkami zawinięta w pergamin. Oczy pani Tachyon rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu, a koścista dłoń wystrzeliła spod kołdry z podziwu godną szybkością, złapała pakunek i zniknęła wraz z nim z powrotem.
— On i jego płaszcz — oświadczyła. — Pies je trącał.
— Nie ma o czym mówić. Trzymam pani wózek w bezpiecznym miejscu. Guilty też jest cały, choć wątpię, żeby coś zjadł, nie licząc frytek i mojej dłoni.
— To wina pana Chamberlaina — odparła pani Tachyon.
Nieśmiało zabrzęczał dzwonek.
— No proszę, koniec odwiedzin. — Kasandra prawie zerwała się z krzesła. — Jak ten czas leci. Miło było panią poznać, szkoda, że musimy już iść. Chodź, Johnny.
— Lady Szmira — odparła pani Tachyon i spytała Johnny’ego: — Co teraz słychać na ulicach?
— Hm… Zakaz parkowania? — zaryzykował, próbując myśleć tak jak ona.
— Tak ci się tylko wydaje! Te one to worki czasu. Umysł jest rowerem. Gdzie umysł pójdzie, to reszta też musi. Dziś tu, a jutro zniknięte! Cała sztuka to robienie! Co?
Johnny’ego zamurowało — zupełnie jakby w radiu zamiast zakłóceń usłyszał krótki, sensowny komunikat.
— Pan McPhee miesza cukier z piaskiem. — Pani Tachyon wróciła do normy, o ile można to tak nazwać. — Tak ci się tylko wydaje!
— Po coś jej to przyniósł?! — syknęła Kasandra, ledwie znaleźli się na korytarzu. — Ona potrzebuje prawidłowej, zdrowej diety, a nie jakichś frytek! Dlaczego jej to dałeś?
— Bo ciepłe frytki to coś, co chciałby każdy przyzwyczajony do zimnych. A w dodatku nie jadła wczoraj kolacji. Wiesz, jest coś dziwnego…
— Ona jest dziwna.
— Nie lubisz jej, prawda?
— Owszem. Nie powiedziała ci nawet dziękuję.
— A myślałem, że jest biedną ofiarą represyjnego systemu i znieczulicy. Tak przynajmniej mówiłaś, jak tu jechaliśmy.
— I co z tego? Uprzejmość nic nie kosztuje. Chodź, mam serdecznie dość tego miejsca!
— Zaczekajcie… — rozległo się z tyłu.
— Znaleźli frytki! — jęknęła Kasandra. Powoli i ostrożnie oboje się odwrócili.
Osoba, która się do nich zbliżała, choć niewątpliwie płci żeńskiej, nie była pielęgniarką, chyba że szpital miał tajną zmianę chodzącą w cywilnych ciuchach. Kobieta była młoda, miała okulary, niezwykłą fryzurę i buty, które wywarłyby wrażenie nawet na Bigmacu. W ręku trzymała garść papierów.
— Czy… czy wy znacie panią… hm… Tachyon? O ile to jej nazwisko… — spytała.
— Chyba jej — przyznał Johnny. — W każdym razie wszyscy się tak do niej zwracają.
— To bardzo dziwne nazwisko — stwierdziła kobieta. — Prawdopodobnie zagraniczne.
— Właściwie to jej nie znamy — odezwała się Kasandra. — Odwiedziliśmy ją wyłącznie z powodów społecznych.
— Słodka godzino! — jęknęła kobieta i czym prędzej przeniosła spojrzenie z Kasandry na papiery. — Wiecie o niej coś? Cokolwiek?
— Na przykład? — Johnny zrobił się nagle ostrożny.
— Gdzie mieszka. Skąd pochodzi. Ile ma lat. Cokolwiek.
— Nie bardzo. Widuje się ją często, ale sama pani wie, jak to jest…
— Przecież musi gdzieś spać!
— Pewnie musi — zgodził się Johnny posłusznie.
— Nigdzie nie ma jej danych! — desperowała właścicielka imponujących butów. — Nigdzie w ogóle nie ma żadnych danych żadnego Tachyona.
Sądząc po jej głosie, powyższy stan rzeczy powinien być karalny.
— Pani jest z opieki społecznej — zrozumiała wreszcie Kasandra.
— Owszem. Nazywam się Partridge.
— Chyba widziałem, jak pani rozmawia z Bigmakiem — przypomniał sobie Johnny.
— Z kim? Kto to jest Bigmac?
— Hm… Simon… chyba Wrigley.
— A tak, Simon. — Pani Partridge nagle spochmurniała. — To ten, który chciał wiedzieć, ile samochodów musi ukraść, żeby dostać darmowe wakacje w Afryce.
— A pani mu powiedziała, że wysłałaby go tam natychmiast, gdyby kanibalizm wciąż był…
— Tak, tak. — Pani Partridge zaczęła się nagle spieszyć.
Kiedy mniej niż rok temu zaczynała pracować, była święcie przekonana, że powodem całego zła na świecie jest wielki interes i rząd. Teraz była pewna, że jest to w zasadzie wina Bigmaca.
— Zrobiła pani na nim wrażenie — poinformował ją Johnny. — Mówił, że…
— O pani Tachyon niczego nie wiecie? Miała wózek pełen śmieci, ale nikt nie wie, gdzie on jest.
— Faktycznie… — zaczęła Kasandra.
— My też nie wiemy — przerwał jej stanowczo Johnny.
— Byłoby dobrze, gdybyśmy go znaleźli. Może tam są jej papiery albo coś, co pozwoliłoby ją zidentyfikować… Oni zbierają najrozmaitsze rzeczy. Gdy byłam w Bolton, miałam do czynienia ze staruszką, która…
— Spóźnimy się na autobus — przerwała jej Kasandra. — Przykro nam, że nie możemy pomóc. Chodź, Johnny. — I praktycznie wyciągnęła go ze szpitala. — Przecież masz ten wózek! — oznajmiła oskarżycielsko, gdy znaleźli się przed budynkiem. — Sam mi powiedziałeś.