— Mam, ale nie widzę powodu, aby go jej zabrali albo w nim grzebali. Też byś nie chciała, żeby ktoś grzebał w twoich rzeczach.
— Moja mama twierdzi, że ona wyszła za lotnika w czasie drugiej wojny. Nie wrócił z któregoś lotu i zdziwaczała.
— A mój dziadek mówi, że razem z kolegami przewracali jej wózek dla zabawy, kiedy był w moim wieku. Twierdzi, że w życiu nie słyszał, żeby ktoś kunsztowniej od niej klął.
— Co? — Kasandrę nowina dosłownie zatrzymała w pół kroku. — Ile lat ma twój dziadek?
— Nie wiem. Pewnie z sześćdziesiąt pięć.
— A ile ma według ciebie pani Tachyon?
— Trudno powiedzieć przez te wszystkie zmarszczki… około sześćdziesiątki?
— I nie wydaje ci się to dziwne?
— Co?
— Coś ci się ostatnio pogorszyło! To, że jest młodsza od twojego dziadka!
— Co… aha… może on znał inną panią Tachyon?
— A wydaje ci się to prawdopodobne?
— Nie bardzo… Zaraz, uważasz, że ona ma sto lat?
— Naturalnie, że nie. Musi istnieć jakieś sensowne wytłumaczenie. Jaką twój dziadek ma pamięć?
— Doskonałą w dziedzinie programów telewizyjnych. I dobrą do twarzy: wielokrotnie twierdzi, że ten aktor grał kilka lat temu, dajmy na to, policjanta w serialu, którego bohaterem był taki kudłaty. Tytułu i nazwiska nie da się z niego wyciągnąć. Próbowałem. A jak coś kupisz, to zawsze ci powie, że jak był młody, można to było kupić za sześciopensówkę i jeszcze dostać resztę.
— Tym się nie ma co przejmować: każdy dziadek tak ma — mruknęła nie wiadomo czemu mściwie Kasandra. — Zaglądałeś do tych worków?
— Nie… ale tam musi być coś dziwnego.
— Co masz na myśli?
— Hm… no, są te słoiki z marynatami…
— Ludzie przeważnie lubią takie rzeczy, nawet starzy.
— Może i lubią, nie o to chodzi. Tylko te marynaty są… no, są równocześnie stare i nowe. I miała rybę z frytkami zawiniętą w gazetę.
— I co z tego?
— Nikt teraz nie zawija ryby z frytkami w gazetę, a wyglądała na świeżą. Przyjrzałem się, bo dałem frytki kotu, i ta gazeta… — Nagle urwał, bo jak miał jej powiedzieć, że zna tę pierwszą stronę: znalazł ją na mikrofilmie w bibliotece, gdzie skopiowano mu ją jako pomoc do projektu.
Ta, którą wczoraj rozwinął, była owszem zatłuszczona i nieco przesiąknięta octem, ale bez dwóch zdań była też nowa… człowiek jakoś odruchowo wie, kiedy ma do czynienia z nową gazetą.
— No dobrze, chodźmy w takim razie je obejrzeć — zdecydowała nieco zaskoczona jego przedłużającym się milczeniem Kasandra. — To nikomu nie zaszkodzi.
Johnny poddał się — Kasandra już taka była: gdy zawodziło wszystko inne, próbowała być za wszelką cenę rozsądna.
Autostradą gnał wielki, czarny samochód poprzedzany przez parę motocyklistów. W ślad za nim jechało dwóch następnych i nieco mniejszy samochód pełen ponurych mężczyzn w garniturach, słuchających niewielkich radioodbiorników i nie ufających nikomu.
Na tylnym siedzeniu pierwszego samochodu siedział Sir John, opierając dłonie na srebrnej gałce laski, a podbródek na dłoniach. Przed jego nosem znajdowały się dwa ekrany, wyświetlając ciągły strumień danych dotyczących jego różnorakich kompanii rozsianych po całym świecie. Dane przesyłane były przez satelitę, który także stanowił jego własność. Pod ekranami j znajdowały się jeszcze dwa faksy i trzy telefony.: Sir John przestał się w nie wpatrywać i wcisnął przycisk interkomu. Prawdę mówiąc, nie przepadał za Hicksonem (bo nie lubił facecików o byczych karkach), ale na razie był on jedyną osobą, z którą można porozmawiać.
— Wierzysz w możliwość podróży w czasie, Hickson?
— Trudno powiedzieć, Sir — odparł zaskoczony szofer, mimo wszystko nie odwracając głowy.
— To się daje zrobić.
— Skoro pan tak twierdzi, Sir.
— Czas został zmieniony.
— Tak, Sir.
— Naturalnie nic o tym nie wiesz, bo znajdujesz się w czasie, w który zmienił się poprzedni.
— To mam szczęście, Sir.
— Wiesz, że kiedy zmienia się czas, ma się dwie przyszłości biegnące równolegle?
— Musiałem przespać tę lekcję, Sir.
— Zupełnie jak nogawki w spodniach.
— Frapujące, Sir. I godne zastanowienia.
Sir John przyjrzał się karkowi Hicksona — naprawdę był byczy, czerwony i porastały go kępki krótkich włosów. Naturalnie nie najął kierowcy — miał ludzi, którzy mieli ludzi od takich spraw. A jemu jakoś nie przyszło do głowy, żeby nająć szofera interesującego się czymkolwiek innym niż to, co się dzieje na drodze.
— Teraz skręć w lewo — polecił niespodziewanie nawet dla samego siebie Sir John.
— Jesteśmy wciąż trzydzieści kilometrów od Blackbury, Sir.
— Rób, co mówię!
Wóz zarzucił, hamując z piskiem opon i skręcając równocześnie, po czym pomknął zjazdem, zostawiając na asfalcie ślady spalonej gumy.
— Skręć w lewo!
— Będziemy jechali pod prąd, Sir!
— Jak nie mają sprawnych hamulców, to nie powinni się pchać na ulicę! Widzisz, mają hamulce. Teraz w prawo!
— To droga dla rowerów! Stracę robotę!
— Hickson, może dotrze do ciebie, że to ja cię zatrudniam, więc tylko ja mogę cię wylać. Ale skoro potrzebujesz motywacji… chcę zgubić cały ten ogon, który zwykle za mną jeździ. Jeśli sami dojedziemy do Blackbury, to osobiście dam ci ćwierć miliona funtów. I to nie jest żart.
Hickson na wszelki wypadek zerknął we wsteczne lusterko, po czym wyszczerzył się radośnie.
— Trzeba było od razu tak mówić, Sir. Proszę się czegoś złapać.
I ruszył przez krzaki, skręcając na ścieżkę rowerową.
Prawie równocześnie rozdzwoniły się wszystkie telefony.
Sir John przyglądał im się przez chwilę, po czym naciśnięciem przycisku otworzył boczną szybę i po kolei wyrzucił wszystkie trzy.
Zaraz potem zrobił to samo z faksami.
A po krótkiej chwili także z obu monitorami.
Słysząc, jak eksplodują gdzieś z tyłu przy zetknięciu z ziemią, poczuł się znacznie lepiej.
Mężczyźni w Czerni
Ciąg dalszy dyskusji o pani Tachyon nastąpił w autobusie jadącym w kierunku domu Johnny’ego.
— Nie ma sensu niepotrzebnie się ekscytować — perorowała Kasandra. — Jeśli od lat zajmuje się zbieraniem śmieci, to istnieje cała masa sensownych wyjaśnień, bez potrzeby uciekania się do czegoś wydumanego czy nieprawdopodobnego.
— A co jest sensownym wyjaśnieniem? — spytał uprzejmie Johnny, wciąż pogrążony w zagadce gazety.
— Może być obcym.
— I to jest sensowne?
— Albo może być Atlantką… czy Atlantydką… no, mieszkanką Atlantydy. Wiesz, to ten kontynent, który zatonął tysiące lat temu. Jego mieszkańcy byli podobno długowieczni.
— A pod wodą umieli oddychać?
— Nie udawaj głupka. Odpłynęli, zanim Atlantyda zatonęła. Potem zbudowali Stonehenge i piramidy i inne podobne. Byli naukowo strasznie rozwinięci.
Johnny przyglądał się jej z otwartymi ustami. Takich rewelacji człowiek spodziewałby się od Bigmaca, a nie od kogoś, kto w wieku czternastu lat dostaje świadectwa z wyróżnieniem.
— Nie… wiedziałem… — wykrztusił.
— Bo rząd takie sprawy wycisza.
— Aha.
Tak, Kasandra z pewnością wiedziała o sprawach, które rząd próbował wyciszyć — właśnie dlatego że rząd i że wyciszał. Zawsze miała skłonności do tajemnic i dziwnych ciekawostek. Gdy ostatniej zimy pojawiły się w centrum miasta wielkie ślady stóp na śniegu, próbowały to wyjaśnić dwie teorie. Kir… znaczy się Kasandry twierdząca, że to Bigfoot, i Johnny’ego, że to połączenie Bigmaca i pary wielkich gumowych stóp z Joke Emporium na Penny Street. Teoria Kir… znaczy się Kasandry miała takie zaplecze naukowe w postaci książek, artykułów i kaset, że Johnny dałby się nawet przekonać, gdyby nie drobiazg: widział mianowicie, jak Bigmac zostawia sporne ślady na rzeczonym śniegu.