Apel do przyjaciół angielskiej magii wywołał sensację, zwłaszcza w Londynie. Czytelników „Timesa” wręcz zelektryzowały dokonania pana Norrella. Wszyscy pragnęli go poznać. Młode damy współczuły dżentelmenom z Yorku, którzy tak się go wystraszyli, i bardzo chciały doświadczyć podobnej grozy. Ponieważ taka okazja mogła się nie powtórzyć, pan Norrell postanowił jak najszybciej zamieszkać w Londynie.
— Musisz kupić mi dom, Childermass — powiedział. — Dom, który będzie świadczył o tym, że magia to szacowna profesja. Podobnie jak prawo, a już na pewno bardziej niż medycyna.
Childermass spytał cierpko, czy pan Norrell życzy sobie, by okazałość domu świadczyła o tym, że mag rangą dorównuje kapłanom. Pan Norrell, który wiedział, że istnieje coś takiego jak żarty — inaczej by o nich nie pisano w książkach — ale nigdy nie zetknął się z nimi osobiście, zastanowił się przez chwilę, po czym odparł, że takich roszczeń nie wysuwa.
Wobec tego Childermass (myśląc może, że nic na świecie nie jest równie szacowne jak pieniądze) nabył w imieniu chlebodawcy dom na Hanover Square, gdzie mieszkali ludzie bogaci i dobrze sytuowani. Nie wiem, co na to czytelnik, ale muszę przyznać, że niezbyt lubię południową część Hanover Square. Tamtejsze domy mają co najmniej po cztery piętra, są wąskie, a ich wysokie, ponure okna wyglądają tak samo. Każdy dom przypomina swoich sąsiadów. Razem tworzą wysoki mur zasłaniający światło. Jednak pan Norrell (mniej wybredny ode mnie) był zadowolony z nowej siedziby, a przynajmniej tak zadowolony jak może być dżentelmen, który ponad trzydzieści lat żył w wiejskim domu otoczonym olbrzymimi drzewami, odgradzającymi go od wielkich przestrzeni lasów i pól uprawnych. Innymi słowy, jak dżentelmen, którego nigdy nie niepokoił widok domostwa innego człowieka za oknem.
— Dom jest raczej mały, Childermass — powiedział. — Nie uskarżam się jednak. Jak wiesz, nie dbam o własną wygodę.
Childermass odparł, że dom jest obszerniejszy niż większość londyńskich siedzib.
— Czyżby? — zdumiał się pan Norrell. Był szczególnie wstrząśnięty rozmiarami biblioteki, która z pewnością nie pomieściłaby jednej trzeciej ksiąg absolutnie mu niezbędnych. Spytał Childermassa, gdzie londyńczycy przechowują swoje zbiory. Czyżby nie czytali?
Pan Norrell przebywał w Londynie zaledwie od trzech tygodni, kiedy otrzymał list od niejakiej pani Godesdone.
Wiem, że to wstrząsające, że do pana piszę, nie znając pana, pewnie mówi pan do siebie, kim jest to impertynenckie stwożenie? Nie miałem pojęcia, że ktoś taki istnieje! I pewnie ma mnie pan za wstrzonsająco śmiałą itp., itd., ale Drawlight to mój drogi pszyjaciel i zapewnia mnie, że jest pan najmilszym stwożeniem na świecie i nie będzie pan miał mi za złe. Nie mogę się doczekać, kiedy pana poznam i uczyniłby mi pan wielki chonor, gdyby zechciał odwiedzić mnie na pszyjęciu we wtorkowy wieczur. Niech niechęć do tłómów nie powstrzyma pana od przyjścia. Ja też nie cierpię tłómów i na spotkanie z panem zaproszę tylko najbliższych pszyjaciół…
Tego rodzaju pismo nie mogło zrobić dobrego wrażenia na panu Norrellu. Przeczytał je pospiesznie, z okrzykiem pełnym niesmaku odłożył na bok i zatonął w lekturze. Wkrótce przybył Childermass, by dopilnować porannych spraw. Przeczytał list pani Godesdone i spytał, jakiej odpowiedzi ma udzielić?
— Odmownej — odparł pan Norrell.
— Czyżby? Mogę zapytać, czy ma pan inne zobowiązania?
— Możesz, jeśli chcesz.
— Ma pan inne zobowiązania?
— Nie — oznajmił pan Norrell.
— Ach! — wykrzyknął Childermass. — Może zatem nadmiar zajęć w najbliższych dniach jest powodem odmowy? Obawia się pan przemęczenia?
— Nie mam żadnych innych zajęć, o czym doskonale wiesz. — Pan Norrell wrócił do lektury, ale po chwili mruknął (raczej do książki niż Childermassa): — Wciąż tu jesteś.
— Jestem — potwierdził Childermass.
— Czego chcesz? O co chodzi?
— Myślałem, że przybył pan do Londynu, by pokazać ludziom, jak wygląda współczesny mag. Nie uda się to, jeśli przez cały czas będzie pan siedział w domu.
Pan Norrell nie zareagował. Wziął do ręki list i nań popatrzył.
— Drawlight — powiedział w końcu. — Czego ta osoba chce? Nie znam nikogo o takim nazwisku.
— Nie wiem, czego chce — odparł Childermass. — Wiem jednak, że w tej sytuacji uprzejmość nie zaszkodzi.
O ósmej wieczorem w dniu przyjęcia u pani Godesdone pan Norrell siedział w karecie wystrojony w swój najlepszy szary frak i rozmyślał o drogim przyjacielu pani Godesdone, Drawlighcie. Nagle uświadomił sobie, że pojazd stanął. Za oknem zobaczył oświetlony blaskiem lamp tłum ludzi, karet i koni. Przekonany, że układ londyńskich ulic jest dla wszystkich równie skomplikowany jak dla niego, wysnuł wniosek, że stangret i lokaj zgubili drogę. Tłukąc laską w dach karety, zakrzyknął:
— Davey! Lucas! Nie słyszeliście, że na Manchester Street? Dlaczego nie sprawdziliście trasy, nim wyruszyliśmy?
Usadowiony na koźle Lucas zawołał, że już są na Manchester Street, ale muszą czekać na swoją kolej. Sporo pojazdów zamierzało zatrzymać się przed domem.
— Którym domem? — krzyknął pan Norrell. Tym, do którego zmierzają, wyjaśnił Lucas.
— Nie, nie! Jesteś w błędzie — zaprotestował pan Norrell. — To ma być kameralne spotkanie.
Ale po przybyciu do pani Godesdone pan Norrell znalazł się w otoczeniu mniej więcej setki najbliższych przyjaciół gospodyni. Westybul i pokoje dzienne były szczelnie wypełnione ludźmi, których przybywało z minuty na minutę. Pan Norrell bardzo się tym zdumiał, ale na Boga, czemu tu się dziwić? Było to modne londyńskie przyjęcie, nie różniące się niczym od tych, które codziennie urządzano co najmniej w kilku domach.
Jak opisać londyńskie przyjęcie? Aż nazbyt wiele świec w kryształowych kandelabrach błyszczy w całym domu. Eleganckie lustra trzy — i czterokrotnie wzmacniają światła, tak że noc przyćmiewa dzień. Wielobarwne cieplarniane owoce tworzą majestatyczne piramidy na przystrojonych białymi obrusami stołach. Przepiękne istoty, wystrojone w kosztowne ozdoby, podziwiane przez postronnych obserwatorów zwiedzają parami pokoje. Niestety, duchota daje się we znaki, podobnie jak napięcie i hałas. Nie ma gdzie usiąść, ledwie jest gdzie stać. Możesz, czytelniku, ujrzeć najdroższego przyjaciela w innej części salonu, możesz mieć mu do powiedzenia mnóstwo rzeczy — tylko jak, u licha, do niego dotrzesz? Jeśli dopisze ci szczęście, może później odnajdziesz go w tym tłumie i uściśniesz mu dłoń, gdy będziecie się mijali w pośpiechu. W otoczeniu rozeźlonych i spoconych osób szansa na sensowną konwersację jest mniej więcej taka jak na afrykańskiej pustyni. Myśli zaprząta wyłącznie chęć uchronienia ulubionego stroju przed zniszczeniem. Każdy narzeka na upał i duchotę. Każdy twierdzi, że są absolutnie nieznośne. Skoro jednak dla wszystkich gości to taka udręka, co z tymi, których nie zaproszono? Nasze cierpienie jest niczym w porównaniu do ich mąk! A jutro i tak powiemy sobie, że przyjęcie było nadzwyczaj udane. Tak się złożyło, że pan Norrell przybył w tym samym momencie co bardzo wiekowa dama wystrojona od stóp do głów w brylanty. Choć drobna i niezbyt urodziwa, była najwyraźniej ważną personą. Służba stłoczyła się wokół niej i pan Norrell wszedł do domu nie zauważony przez nikogo. Gdy po chwili popijał poncz w pokoju pełnym ludzi, przyszło mu do głowy, że powinien się chyba przedstawić. Nie bardzo wiedział jednak, jak postąpić. Inni goście zajęci byli witaniem przyjaciół, a przedstawienie się któremuś ze służących okazało się zadaniem ponad siły pana Norrella. Ich dumne twarze i miny pełne wyższości odebrały mu resztki odwagi. Jaka szkoda, że byli członkowie towarzystwa magów Yorku nie mogli zobaczyć, jak żałośnie i niepewnie wygląda teraz pan Norrell. Niezwykle podniosłoby ich to na duchu. Tak to już jest z nami wszystkimi. W znajomym otoczeniu jesteśmy radośni i swobodni, lecz jeśli trafimy do miejsca, gdzie nikogo nie znamy ani nikt nie zna nas… Dobry Boże! Jakże nieswojo się czujemy!