Wkrótce zresztą magia pana Norrella wydostała się poza teren katedry i członkowie Uczonego Towarzystwa Magów Yorku nie byli już jedynymi jej świadkami. Trzy posągi z dziedzińca przy zachodnim skrzydle katedry trafiły jakiś czas temu do konserwacji, do warsztatu pana Taylora. Stulecia deszczów w hrabstwie York zniszczyły ich oblicza — nikt już nie wiedział, kogo miały przedstawiać. O wpół do jedenastej jeden z kamieniarzy właśnie podnosił dłuto do twarzy posągu, zamierzając nadać jej rysy atrakcyjnej świętej, gdy statua krzyknęła i uniosła rękę, by odtrącić ostre narzędzie. Biedny robotnik upadł i stracił przytomność. Skończyło się na tym, że posągi wróciły na dziedziniec nietknięte. Ich twarze pozostały płaskie jak naleśniki i bezkształtne jak bryła masła.
Nagle coś się zmieniło: głosy, jeden po drugim, cichły, aż magowie usłyszeli bijące znowu dzwony St Michael le Belfrey. Pierwszy głos (figurki skrytej w mroku) jeszcze przez chwilę przemawiał po tym, jak inne już zamilkły, i ciągnął opowieść o nie odkrytym morderstwie (Wciąż jest czas! Wciąż jest czas!), aż i on ucichł.
Świat już nie był taki sam jak wcześniej. Czy magowie tego chcieli, czy nie, magia powróciła do Anglii. Zaszły też nieco bardziej prozaiczne zmiany: niebo zaciągnęło się ciężkimi od śniegu chmurami. Nie były one szare, lecz tworzyły dziwną mieszankę ciemnoszarego błękitu i morskiej zieleni. Wokół zapadł osobliwy półmrok, jaki zwykle zdaniem ludzi spowija baśniowe krainy w morskich głębinach.
Te zajścia bardzo zmęczyły pana Segundusa. Na pewno nie przestraszył się tak bardzo jak inni dżentelmeni, ale magia, którą ujrzał, okazała się bardziej imponująca, niż sobie wyobrażał. Gdy zniknęła, zapragnął tylko wrócić w spokoju do domu. W tym dziwnym stanie został zatrzymany przez dysponenta pana Norrella.
— Rozumiem, że teraz towarzystwo się rozwiąże — powiedział Childermass. — Niezmiernie mi przykro.
Być może niechęć pana Segundusa do Childermassa brała się z przygnębienia, ale podejrzewał on, że pod pełnym ubolewania komentarzem kryła się drwina z magów Yorku. Dysponent pochodził z niskiego stanu, którego przeznaczeniem było służyć innym. Ludzie pokroju Childermassa, utalentowani i bystrzy, marzyli jednak o sławie i nagrodach. Czasem, w wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności odnajdywali drogę do chwały, ale zazwyczaj popadali w zgorzknienie. Niechętnie służyli, a swe obowiązki wykonywali wcale nie lepiej — czasem wręcz gorzej — od mniej zdolnych bliźnich. Stawali się zuchwali, przez co w końcu tracili posady i zwykle kończyli na dnie.
— Proszę mi wybaczyć, ale chciałbym zadać panu pytanie — rzekł Childermass. — Mam nadzieję, że nie uzna go pan za impertynenckie. Czy zerknął pan kiedyś do londyńskiej gazety?
Pan Segundus potwierdził.
— Doprawdy? To interesujące. Sam bardzo je lubię czytać. Mam jednak czas tylko na lekturę ksiąg, na które natrafiam w ramach moich obowiązków. O czym teraz pisze londyńska prasa? Proszę wybaczyć, ale pan Norrell, który nie zagląda do gazet, zapytał mnie o to wczoraj. Uznałem, że brak mi kompetencji, by odpowiedzieć.
— No cóż, o rozmaitych sprawach — odparł nieco zdumiony Segundus. — Są tam sprawozdania z działań marynarki Jego Królewskiej Mości przeciwko Francuzom, przemówienia członków rządu, doniesienia o skandalach i rozwodach. O to panu chodzi?
— O tak! — wykrzyknął Childermass. — Znakomicie pan to ujął. Zastanawiam się, czy wiadomości z prowincji docierają do tych gazet? Czy na przykład dzisiejsze niezwykłe wydarzenia zasłużą na taką wzmiankę?
— Nie wiem — powiedział pan Segundus. — Wydaje mi się to całkiem możliwe, chociaż hrabstwo York leży daleko od Londynu. Być może londyńscy wydawcy nigdy nie usłyszą o tym, co tutaj zaszło.
— Och — westchnął pan Childermass i umilkł. Zaczął sypać śnieg. Początkowo z zielonoszarego nieba spadło zaledwie kilka płatków, potem coraz więcej, a w końcu miliony sprawiły, że budynki w Yorku wyglądały na wyblakłe, a ludzie na mniejszych. Krzyki i wrzaski, kroki i stukot kopyt, skrzypienie powozów i trzaskanie drzwi — wszystko ucichło, stawało się coraz mniej ważne, aż w końcu świat składał się już tylko z padającego śniegu, nieba w kolorze morskiej zieleni, mglistego cienia katedry Yorku — i Childermassa.
Childermass milczał. Pan Segundus zastanawiał się, czego dysponent jeszcze chce, wszak odpowiedział mu na wszystkie pytania. Ale Childermass cały czas patrzył na pana Segundusa dziwnymi, czarnymi oczyma, jakby przekonany, że ten coś jeszcze doda.
— Jeśli pan sobie życzy — zaczął pan Segundus i strzepnął śnieg z peleryny — pomogę rozwiać wszelkie wątpliwości i napiszę list do wydawcy „Timesa”. Poinformuję go o niezwykłych dokonaniach pana Norrella.
— Och! Co za wspaniałomyślność! — wykrzyknął Childermass. — Proszę mi wierzyć, wiem doskonale, że nie każdy byłby tak wielkoduszny po porażce. Mówiłem panu Norrellowi, że z pewnością nie ma bardziej szlachetnego dżentelmena niż pan Segundus.
— Ależ skąd — zaprzeczył pan Segundus. — To błahostka.
Uczone Towarzystwo Magów Yorku zostało rozwiązane, a jego członkowie musieli zrezygnować ze studiowania magii (wszyscy z wyjątkiem pana Segundusa). Choć część nie grzeszyła mądrością ani nadmiarem uprzejmości, nie zasłużyli jednak na taki los. Cóż bowiem ma czynić mag, któremu nie wolno studiować magii? Próżnuje w domu, przeszkadza siostrzenicy (albo żonie, albo córce) w szyciu, dręczy służbę pytaniami o sprawy, które do tej pory wcale go nie obchodziły. Wszystko to robi po to, by z kimś porozmawiać. A gdy służący zaczynają się skarżyć pani domu, bierze jakąś książkę i zaczyna czytać, nie skupiając się na tekście i dopiero po dwudziestej drugiej stronie odkrywa, że to powieść. Ponieważ gardzi taką literaturą, odkłada książkę z niesmakiem i po raz dziesiąty tego dnia pyta siostrzenicę (albo żonę, albo córkę) o godzinę, gdyż nie może uwierzyć, że czas płynie tak wolno. Z tego samego powodu nie jest w stanie dojść do porozumienia ze swoim kieszonkowym zegarkiem.
Pan Honeyfoot, co zauważam z przyjemnością, poradził sobie nieco lepiej niż inni. Poczciwca niesłychanie przejęła opowieść figurki. Przez stulecia kryła ona w swym kamiennym sercu wiedzę o okropnym morderstwie, pamiętała o dziewczynie z bluszczem we włosach, choć inni dawno o niej zapomnieli. Pan Honeyfoot uznał, że taką lojalność trzeba wynagrodzić. Napisał zatem do dziekana, kanoników, arcybiskupa i tak zalazł im za skórę, że w końcu udzielono mu pozwolenia na rozbicie brukowców w południowym transepcie. Kiedy tak się stało, panu Honeyfootowi i zatrudnionym przez niego ludziom ukazała się ołowiana trumna z kośćmi. Dziekan nie zezwolił jednak na usunięcie szczątków z katedry (czego domagał się pan Honeyfoot) na podstawie słów rzeźby. Sprawa nie miała precedensu. „Ależ przeciwnie!” — twierdził pan Honeyfoot. Spór ciągnął się przez wiele lat i w rezultacie pan Honeyfoot naprawdę nie miał czasu na martwienie się skutkami umowy z panem Norrellem[10].
Bibliotekę Uczonego Towarzystwa Magów Yorku sprzedano panu Thoroughgoodowi z Coffee Yard. Nikt nie wpadł na to, by zawiadomić o tym pana Segundusa, który dowiedział się o wszystkim po fakcie. Chłopak ze sklepu Thoroughgooda napomknął o księgach koledze, ekspedientowi ze sklepu bławatnego Priestleya, a ten przypadkiem wspomniał o tym pani Cockcroft z gospody U George’a. Ona zaś powtórzyła nowinę pani Pleasance, gospodyni Segundusa. Na wieść o tym uczony pobiegł przez zaśnieżone ulice do sklepu pana Thoroughgooda, zapomniawszy o kapeluszu, płaszczu czy odpowiednich butach. Księgi jednak już zniknęły. Pan Segundus chciał się dowiedzieć, kto je kupił. Pan Thoroughgood błagał o wybaczenie, ale nie mógł zdradzić nazwiska tego dżentelmena. Jegomość ów z pewnością by sobie tego nie życzył. Pan Segundus, bez kapelusza, płaszcza i tchu, w przemoczonych trzewikach i z plamami błota na pończochach, ściągając na siebie spojrzenia obecnych w sklepie, z niejaką satysfakcją oznajmił Thoroughgoodowi, że i tak domyśla się, któż to taki.
10
Precedens przytoczony przez pana Honeyfoota dotyczył morderstwa popełnionego w 1279 roku w ponurym, położonym na wrzosowiskach mieście Alston. Na przykościelnym cmentarzu odnaleziono zwłoki chłopca; wisiały na głogu przed wrotami kościoła. Nad drzwiami widniała rzeźba Błogosławionej Dziewicy z Dziecięciem. Mieszkańcy Alston posłali ludzi do Newcastle, do zamku Króla Kruków. Jego dwaj magowie nakazali Dziewicy i Dzieciątku Jezus przemówić. Rzeźba oznajmiła, iż widziała śmierć chłopca, lecz nie zna przyczyny zbrodni. Zabił go nieznajomy. Potem, gdy do miasta zawitał obcy, za każdym razem mieszkańcy Alston ciągnęli go do wrót kościoła, i pytali: „Czy to ten?”, lecz Dziewica i Dzieciątko zawsze zaprzeczali. Pod stopami Dziewicy spoczywały lew i smok, dziwacznie splecione i kąsające się po szyjach. Wyrzeźbił je ktoś, kto nigdy nie widział lwa ani smoka, za to oglądał bardzo wiele psów i owiec, i coś z charakteru tych zwierząt przeniknęło do rzeźby. Kiedy jakiś nieszczęśnik trafiał na przesłuchanie przed oblicze Dziewicy i Dziecięcia, lew i smok przestawały się gryźć i warowały niczym dziwne psy obronne, przy czym lew ryczał, smok zaś parskał ze złością.
Minęły lata. Umarli wszyscy, którzy pamiętali chłopca. Morderca najprawdopodobniej również zszedł z tego świata. Dziewica i Dzieciątko nie przestali jednak mówić. Gdy pojawiał się przed nimi jakiś obcy biedak, oświadczali: „To nie on”, odwracając kamienne głowy. Alston zyskało opinię dziwnego miejsca i ludzie woleli je omijać.