Marina i Siergiej Diaczenko
Rozdział 1
Za zakrętem, gdzie szosa zataczała pętlę nad samą przepaścią, Irena się zatrzymała. Wysiadła z samochodu, by popatrzeć na mgłę.
Urwisko zaczynało się zaraz za pasiastymi słupkami oznakowania drogowego. Na jego dnie zalegała najprawdziwsza chmura – nawet z wyglądu gęsta, ścieląca się, powoli przelewająca w samą siebie. Wznosząc się nad skrajem przepaści, szare nibynóżki tajały w promieniach wschodzącego słońca – przez rozpływające się strzępy prześwitywały góry, daleki las i czerwony dach maleńkiej kafejki, do której zostało jeszcze dziesięć minut jazdy.
Zza zakrętu ostrożnie – a w tych górach wszyscy jeżdżą ostrożnie – wyłonił się mały, niebieski samochód. Na widok zapatrzonej Ireny zahamował i zatrzymał się; zza kierownicy wygramolił się łysiejący mężczyzna – Irena gdzieś go już spotkała. Zresztą w tej okolicy wszyscy się kiedyś spotkali, nie mieszka tu zbyt wielu ludzi.
– Jakieś problemy z samochodem? Pomóc pani?
Nad opadającymi strzępami mgły leciał, miarowo machając skrzydłami, biały ptak. Las prześwitywał jaśniej, ciągnąc się z góry na górę niczym niedbale narzucony szal.
– Mm... Proszę wybaczyć, że panią niepokoję...
Ocknęła się.
– Nie, nie... dziękuję. Z samochodem wszystko w porządku.
Mężczyzna z niezdecydowaniem dreptał w miejscu. Najwyraźniej beształ się za niestosowną gorliwość. I bał się, że wyjdzie na durnia.
Mgła rzedła. Wkrótce widoczne będą głazy na dnie przepaści i płynący wśród nich potok.
– Dziękuję – powtórzyła, zagłębiona we własnych myślach.
– Powiadają – rzekł nieoczekiwanie mężczyzna, podążając za jej wzrokiem – powiadają... Zna pani tę wróżbę?
Na czerwony dach kafejki padło słońce, przez co dachówki zabłysły jak mak.
– Powiadają – mężczyzna odkaszlnął – że jeśli ktoś w bezludnym miejscu długo wpatruje się we mgłę, może zobaczyć Stwórcę. Chodzi On we mgle niczym w chmurach. To nie Jego pani przypadkiem wypatruje?
Irenie zachciało napić się kawy. Wyobraziła sobie maleńką, porcelanową filiżankę z wygiętym uszkiem, tak maciupkim, że można go było ująć tylko dwoma palcami.
A do kafejki zostało jeszcze dziesięć minut!
– Proszę wybaczyć – znów rzekł mężczyzna i po chwili za plecami Ireny zawarczał silnik jego niebieskiego samochodu.
– Nie, ja po prostu lubię to miejsce – rzekła Irena w pustkę. – Pięknie tu, prawda?
Niebieski samochód oddalał się, merdając ogonem spalin. Najwyraźniej się z nią zgadzając.
Katedra filologii mieściła się w głównym gmachu – największym i najbardziej okazałym; z biurami administracji i kamiennymi harpiami strzegącymi wejścia. Irena nie znosiła zarówno administracji, jak i harpii.
Spóźniła się dziesięć minut. Kierowniczka katedry demonstracyjnie spojrzała na zegarek.
– Kiedy pani Chmiel zdąży na czas, uwierzę w rychły koniec świata.
Irena nie odpowiedziała. Usiadła w kącie za stołem, wyjęła zeszyt i zaczęła wodzić długopisem po pustych kratkach.
– ...wyniki dzisiejszej sesji pozwalają wyciągnąć wnioski na temat...
Kierowniczka katedry, młodo wyglądająca blondynka, przypominająca dużego, kędzierzawego anioła, miała przyjemny, głęboki głos, intelekt zaś trzeźwy i w pełni męski; pokolenia studentów przekazywały sobie jej niezmienne przezwisko: Pacyfikatorka. Irena wiedziała, że student, będąc nawet na skraju śmierci – jeśli nie ma nadziei wyzionąć ducha przed początkiem kolejnej sesji – przypełznie do niej na wykład, bojąc się nieuniknionych i niewiarygodnych w swym okrucieństwie sankcji.
Połowa nieudaczników, którzy wylecieli z uniwersytetu już po pierwszym trymestrze, miała pełne podstawy, by winić za to Pacyfikatorkę. Natomiast jeśli chodzi o katedrę, to ci, którzy uchowali się tu przez ostatnie pięć lat, już dawno przyzwyczaili się do wiecznych nieporozumień podczas spotkań kadry.
Irena wodziła długopisem po pustej kartce. Przez blady wzór kratek prześwitywał zarys zamku – połowa baszt zawaliła się i nad dziedzińcem buszował ogień. Wieża oblężnicza, taran u wrót, horda barbarzyńców wspinających się na mury.
Po burzliwej przemowie pani Pacyfikatorki nastąpiła jadowita tyrada chudego jak tyczka profesora orientalistyki; konflikt rozpalił się niczym naoliwiona szmata. Irena skrzywiła się z niesmakiem.
– ...zaś fakt, że dostarczeniem prac na konferencję zajęła się właśnie pani! I jak zrozumieć to, że ja i moi podopieczni dowiedzieliśmy się o tym dopiero przed tygodniem, podczas gdy pani studenci zdążyli już przygotować trzy rozbudowane sprawozdania?!
Irena oderwała wzrok od zamku płonącego na kartce.
W przestronnym pomieszczeniu wrzało od namiętności. Na cherlawych gałązkach pokojowego drzewka cytrynowego spokojnie tkał swoje sieci wątły, chorobliwie wyglądający pajączek – za to profesorowi orientalistyki trzęsły się wargi i z ust ciekła ślina. Irena miała wrażenie, że pomiędzy profesorem i Pacyfikatorka przepływa łuk elektryczny.
– Skończył pan? Pytam, czy pan już skończył? Może by pan teraz przez jakiś czas pomilczał?!
W porównaniu z kłótnią pracowników katedry nawet płonący zamek wydawał się blady, pozbawiony życia, nieprawdziwy. Irena dorysowała w rogu szubienicę z pustą pętlą – tragiczny obrazek ostatecznie przybrał groteskowy wygląd. Irena ze smutkiem pokiwała głową i odwróciła kartkę.
– ...Chociażby pani pisarka!
Irena się zachmurzyła. Milczała przez chwilę, przyglądając się pustej kartce w kratkę, i uniosła wzrok. Wszyscy obecni na zebraniu nie wiedzieć czemu patrzyli na nią – jedynie profesor, trzymając się za serce, wyglądał przez okno. Najwidoczniej liczył, że sam widok świeżego powietrza może go uspokoić.
– Oto komu zazdroszczę – z nutką goryczy oznajmiła Pacyfikatorka. – To wszystko nerwy, moi państwo. To wszystko dotyczy nas. A panią Chmiel interesuje zupełnie co innego. I jeśli pewnego pięknego dnia nasz instytut spłonie na popiół – pani pisarka najprawdopodobniej nawet nie zwróci na to uwagi.
Irena wyobraziła sobie języki płomieni nad częścią administracyjną. Wieża oblężnicza na klombie, taran miażdżący harpie przy wejściu, półnadzy barbarzyńcy, dziesiątkami ginący z rąk pani Pacyfikatorki...
– Szanowni państwo – pulchna pani docent postukała w szkiełko zegarka. – Czas się chyba streszczać.
I dopiero gdy członkowie katedry z westchnieniem ulgi wysypali się do korytarza, Irenie przyszła do głowy ostra i miażdżąca riposta.
– Pani Ireno, podrzuci mnie pani? – zapytał profesor orientalistyki. Mieszkał na skraju miasteczka uniwersyteckiego i nigdy nie przepuścił okazji, by zabrać się z Ireną.
– Nienawidzę ścierw, Ireno. Och, jak ja nienawidzę tych ścierw. Moja pierwsza żona była ścierwem. Zna pani tę piosenkę: „Skąd się biorą ścierwa z tak miłych dziewczątek?". I tym przyjemniej widzieć obok siebie kobietę, która... ostrożnie, autobus!
Profesor miał irytujący nawyk – z całych sił pomagał Irenie w prowadzeniu samochodu. Za każdym razem podskakiwał na siedzeniu i z przerażeniem wskazywał na nieuniknione jego zdaniem zagrożenie.