Zapadał zmrok. Jeszcze pół godziny i nie odnajdzie w ciemności dwóch prętów z zawiązanymi na nich skrawkami materiału.
Ile czasu minęło tom? Godzina? Eksperci znów spoglądają po sobie i wciąż tak samo gorączkuje się Peter.
Wstała. Zapaliła światło w przedpokoju i znalazła na wieszaku swoją starą, sportową bluzę – na wzgórzach jest teraz zimno.
„Pod żadnym pozorem nie wolno pani przenieść z powrotem żadnego przedmiotu z wymodelowanego środowiska".
Bluzę wyrzuci potem.
Szkoda żółwia. Wzięłaby go ze sobą... Natomiast Senseja w żadnym wypadku. To zupełnie inny pies, obcy, jest mu tu nawet dobrze.
I to wszystko.
Irena poprawiła torebkę na ramieniu i otwarła drzwi wejściowe.
Promienie kilku latarek jednocześnie uderzyły ją w twarz, oślepiły, sprawiły, że potknęła się o próg.
– Radziłbym nie stawiać oporu... Jesteśmy z policji. Proszę podnieść ręce.
I w ten oto sposób, oślepioną i zdezorientowaną, dostarczono ją do ciasnego pomieszczenia z niewygodną pryczą i pozostawiono tam na noc.
Gdy pozwalała się zrewidować – zaskakująca, niewiarygodna procedura – ze zobojętnieniem zastanawiała się, że teraz i tak jest za ciemno. Odnalezienie prętów na szczycie wzgórza bez latarki jest niemożliwe.
Przez zakratowane okienko samochodu pobieżnie przyglądała się miastu. Było całkowicie zwyczajne. Dokładnie takie samo jak tam.
Myślała, że nie zaśnie, wystarczyło jednak, że dotknęła głową płaskiej poduszki, by świat – zarówno realny, jak i wymodelowany – przestał istnieć. Zamienił się w sen.
W tym śnie był Andrzej, znajdował się jednak poza polem jej widzenia. Potykając się, sapiąc, coraz bardziej się gubiąc, szukała go i wołała – lecz on, szydząc, wymykał się jej i zostawiał za sobą jedynie złe wspomnienia, zapach, poruszenie powietrza.
A jednocześnie był. Bezustannie. Obok, na wyciągnięcie ręki.
Gabinet śledczego przypominał tysiące podobnych gabinetów.
– Może pani zażądać obecności adwokata, pani Chmiel.... Ma pani adwokata?
– Po co? – spytała po chwili.
– Ponieważ prawnie on pani przysługuje... – śledczy, chłopięco piegowaty, nie spuszczał z niej nieprzyjemnego, świdrującego spojrzenia. – Nie wiem, kto by się podjął pani bronić, pani Chmiel, chociaż pewna ilość pieniędzy...
Zamilkł wyczekująco. Irena wzruszyła ramionami:
– A dlaczego... o co jestem., właściwie podejrzana?
Właśnie mijały dwadzieścia dwie godziny, odkąd weszła w tkankę modelu. Natomiast prawdziwego czasu tylko trochę ponad dwie godziny. Najprawdopodobniej eksperci piją kawę, a Peter nie wie, co o tym wszystkim sądzić. Śledczy zmarszczył brwi.
– Proszę mi powiedzieć, pani Chmiel... Gdzie pani spędziła ostatnie dziesięć miesięcy? Mniej więcej od dziesiątego grudnia?
Milczała. Siedzi tutaj i coraz bardziej wplątuje się w tę brednię, podczas gdy na wzgórzu czeka na nią powrót do domu.
– Przypomniała sobie pani?
– Na delegacji – odparła głucho. – A o co chodzi?
– Gdzie? Widzi pani, to bardzo ważne... Kto wysłał panią w delegację? Przecież nie instytut.
– Była to delegacja twórcza – rzekła już pewniejszym tonem. – Jestem pisarką...
Śledczy zrobił kwaśny grymas.
– Wiem o tym. Zdaje się, że nawet coś czytałem... tak, ciekawe, robi wrażenie... Gdzie jednak pani była? Kto tam panią widział? Nie zatrzymała pani przypadkiem biletów kolejowych? Hotelowego prospektu?
– A o co chodzi? – uparcie powtórzyła Irena.
Śledczy westchnął.
– Chodzi o to, że nasz wydział prowadzi sprawę seryjnego zabójcy. Rzecz w tym, że w okolicy przez ostatnie dwa miesiące została zamordowana trójka dzieci – najwyraźniej przez tego samego człowieka... Najwyraźniej nie robił tego dla korzyści. I najprawdopodobniej zabójcą jest kobieta.
– Ale co ja mam z tym wspólnego? – zapytała po chwili Irena.
Śledczy zmierzył ją posępnym wzrokiem. I położył przed nią na stole protokół, jak się okazało, rewizji jej domu.
Jej wymodelowanego przez Andrzeja domu.
W piwnicy – topór ze śladami krwi.
W kominku – resztki spalonej odzieży.
W śmietniku – również zakrwawione ubranie.
W samochodzie – kurtka należąca do zamordowanego trzy dni wcześniej chłopca... oraz jego prawy but.
Samochód to zupełnie inna sprawa. Oprócz przylepionej do opon gliny, oprócz plam krwi w bagażniku było jeszcze charakterystyczne wgniecenie, przy czym fragmenty emalii, które odprysnęły podczas zderzenia, pozostały na miejscu przestępstwa.
Irena milczała.
– Pani Chmiel, czy rozumie pani całą powagę... bezsporność dowodów?
– Mam alibi – rzekła Irena, wstrząśnięta faktem, że tak szybko znalazła odpowiednie słowo. – Nie było mnie tu przez dziesięć miesięcy.
– Gdzie pani była? Kto może potwierdzić pani alibi?
Irena milczała.
– Widzieli panią sąsiedzi. Trzy dni temu widział panią chłopak z sąsiedztwa. Po co temu zaprzeczać.
Patrzył na nią, krzywiąc się boleśnie. Irena spojrzała na siebie jego oczami i opanowało ją przerażenie: przecież on wierzy w te wszystkie brednie... siedzi przed nim istota z piekła rodem, kobieta, która z zimną krwią zamordowała troje dzieci.
Wstrząsnął nią mimowolny dreszcz. Wzrok śledczego stał się jeszcze bardziej przenikliwy.
– Rozmawiała pani wczoraj z chłopakiem sąsiadów? Dziesięcioletnim Walentynem Jelnikiem?
– Tak – odparła odruchowo.
– Czy zapraszała go pani do domu? Na herbatę?
Irena milczała. Teraz w ogóle przestała cokolwiek rozumieć; pod świdrującym wzrokiem śledczego jej tradycyjnie niespieszne myśli w ogóle znieruchomiały. Osłupiały.
– Będzie lepiej, jeśli przyzna się pani od razu, pani Chmiel. Będzie to korzystne dla sprawy, dla mnie i dla pani.
– Jestem niewinna – rzekła szeptem.
– Może pani wyjaśnić, gdzie była trzy dni temu? Miesiąc temu? Pół roku?
Irena milczała.
Jeszcze wczoraj... Nie, jeszcze trzy godziny – trzy zewnętrzne godziny temu – wyszła z domu... Ze swego prawdziwego domu... Zamknęła bramę... Odprowadzał ją Sensej – normalny, groźny chart irlandzki, bez kołtunów na brzuchu i nawyków głupawego pudla.
Co za czort ją podkusił? Dlaczego wplątała się w...
Myśli jeszcze przez chwilę skrzypiały i zatrzymały się jak zardzewiała karuzela.
– Milczenie nic tu nie pomoże, pani Chmiel. Wręcz przeciwnie... Powtarzam pytanie: gdzie pani była podczas ostatnich dziesięciu miesięcy i kto może potwierdzić, że rzeczywiście pani tam była?
– Jestem niewinna – rzekła Irena i głos jej drgnął. Śledczy pochylił się do przodu – najwyraźniej podczas swej pracy bardzo często słyszał to zdanie i teraz szukał w oczach podejrzanej oznak bezwstydnego kłamstwa.
– A jak pani wyjaśni te wszystkie znaleziska w pani domu i samochodzie?
– Jestem niewinna... To ktoś inny.
– Ktoś inny mieszkał w pani mieszkaniu i korzystał z samochodu?
– Tak...
– Zdaje pani sobie sprawę, że nie brzmi to zbyt przekonująco?