Zdawała sobie z tego sprawę.
Przyglądała się swym dłoniom, lecz przed oczami miała dwie tyczki na wzgórzu – dwa pręty niczym piłkarska bramka własnej roboty.
Ciekawe, czy jeśli przejdzie przez nią krowa, to znajdzie się w laboratorium, z panem Nikołanem i ekspertami? Nie... Tunel reaguje tylko na nią, na Irenę, właśnie tak urządził ten świat pan modelator – umyślnie bądź nie.
– Jestem niewinna – rzekła, nie podnosząc wzroku. – Moje alibi... może potwierdzić pan Andrzej Kromar.
Skorzystała z prawa do telefonu. Jednego.
I wykręciła numer Andrzeja.
Długie sygnały. Pięć, dziesięć, piętnaście.
– Jeszcze raz; nie dodzwoniłam się! – rzekła z rozpaczą do śledczego.
Ten zrobił posępną minę.
– Proszę próbować... ma pani minutę.
Patrzyła na telefon i przebierała w pamięci wszystkie znane jej numery; czas uciekał.
Wykręciła numer tyczkowatego profesora orientalistyki; zajęte, krótkie sygnały.
Co za tragiczny bałagan.
Wykręciła numer Pacyfikatorki – i z jakiegoś powodu od razu się uspokoiła. To, co dzieje się wewnątrz modelu, jest jedynie grą, w prawdziwym życiu nigdy nie zdecydowałaby się na tak desperackie posunięcie.
– Mówi Irena Chmiel – oznajmiła w odpowiedzi na obojętne „halo". – Dzwonię z policji... podejrzewają, że jestem morderczynią. Nie mogłaby pani wyjaśnić tym ludziom, że ja...
Zacięła się. I milczała przez dziesięć sekund – dopóki Pacyfikatorka bez słowa nie odłożyła słuchawki.
W celi była na szczęście sama. I miała wystarczająco dużo czasu na rozmyślania; leżała na twardej pryczy, naciągając pod brodę szary, szorstki koc.
Andrzej wymodelował to wszystko... w celu, który jest znany tylko jemu samemu. Być może także Peterowi, jednak Irena jakoś w to nie wierzyła. Andrzej zmodelował... a więc to oznaczał napis na widokówce: „To ja zmykam... Cześć". Widokówce, którą znalazła w swojej skrzynce pocztowej.
Też mi widokówka. Przypomnienie.
Do wewnątrz modelu prowadzi tylko jeden kanał... albo jest to dziwaczny wymysł Andrzeja... albo istnieje jakaś inna przyczyna –jest to jednak pani kanał, Ireno. Model nie wpuści nikogo, oprócz pani.
No dobrze. Andrzej zostawił to przejście, wiedząc najprawdopodobniej, że w krytycznym momencie Peterowi nie pozostanie nic innego poza wepchnięciem tam niczego nie podejrzewającej Ireny... Podczas gdy wyjście z jej osobistego tunelu prowadzi prosto w pułapkę. Dom naszpikowany dowodami zbrodni, świat przesycony wymiarem sprawiedliwości. Co to jest; mała zemsta?!
Irena usiadła na pryczy.
Ich rozstanie z Andrzejem odbyło się przyzwoicie i skromnie. Bez skandali i scen; wszystko to, co mówi się w takich sytuacjach, zostało już dawno powiedziane. Ona sama, pierwsza, zażądała rozwodu. Powoli uwalniała się od zrogowaciałych okruchów dawnej miłości – niemal bezboleśnie, jak podczas rutynowego zabiegu higienicznego.
Co do Andrzeja, to był on zaprzątnięty nowym pomysłem i chyba nie od razu zauważył, że obok niego nie ma już żony.
Zresztą po miesiącu pojawił się u niej bez zaproszenia – spięty i zły. Wsunął jej w dłoń bukiet kolczastych róż, odwrócił się i odszedł, rzucając przez ramię, niczym klątwę: „Zapamiętam cię".
Już lepiej, żeby zapomniał. Gdyż jeśli wszystko to, co się jej przydarzyło, nie jest splotem przypadków, a od dawna zaplanowaną zemstą?
To ci pytanie – czyżby człowiek, z którym przeżyła długich siedem lat, był zdolny do czegoś takiego?
Odpowiedź brzmiała: tak. Jeśli tym człowiekiem jest Andrzej Kromar.
On jest zdolny do wszystkiego.
Irena ze znużeniem zamknęła oczy.
Do schroniska jechała niechętnie – ale Andrzejowi nagle zachciało się „prawdziwych gór". Irena nie znosiła gór – i może dlatego niemal codziennie się kłócili, wyłącznie z powodu drobiazgów.
Tego ranka ścięli się szczególnie ostro. A już po godzinie okazało się, że maleńki autobus, który wiózł grupę turystów do ruin starych fortyfikacji, jest zupełnie nieprzygotowany do trudnej górskiej szosy.
Za przełęczą wysiadły hamulce. A turyści, z których połowa nie miała nawet dziesięciu lat, nie od razu zrozumieli, co się dzieje – droga pędziła im na spotkanie coraz szybciej, kamienie, pnie wyschniętych drzew, wyboje, kępy traw i we wstecznym lusterku białe z przerażenia oczy kierowcy.
Irena kompletnie nie zdążyła zorientować się w sytuacji – i właśnie spowolniona reakcja pozwoliła jej zachować zimną krew i uchroniła przed nieuniknioną paniką.
Minęli po kolei dwie ślepe, boczne drogi – najwyraźniej kierowca po prostu nie zdążył ich zauważyć. Krzyk. Dziki wrzask z dwudziestu gardeł. – Siedzieć na miejscach!!
Kierowca nagle znalazł się na podłodze w przejściu – Irena zapamiętała jego twarz. Gumową, jak u zabawkowej ryby.
Autobus pędził, grzechocząc wszystkimi swymi żelaznymi, niestworzonymi dla wyścigów wnętrznościami; matki wczepiły się w dzieci, pragnąc ochronić je żywym pancerzem, zamknąć w sobie. Lot donikąd, lot przechodzący w upadek.
A potem wszystko się skończyło. Autobus zwolnił, zabrzęczał i zatrzymał się.
Irena wczepiła się w poręcz. Miejsce obok niej było puste; puste już od dawna.
Andrzej odwrócił się z fotela kierowcy.
Oparcie fotela było rozerwane, ze szpary niechlujnie zwisał kłąb waty. Andrzej w milczeniu wpychał go z powrotem, w dermowe obicie – gdy jednocześnie jego lewa ręka wciąż nie puszczała kierownicy.
Potem był płacz, histeryczny śmiech i ogólne bratanie się. Niemal wszystkie siedzenia w autobusie okazały się mokre. Turyści całowali się i tańczyli pośród nieopisanego piękna gór, w ciszy, obok stojącego na ślepej drodze autobusu; dwudziestu ludzi wiodło korowody wokół swego wybawcy, dwoje zaś siedziało obok – kierowca o wciąż sinej twarzy i Irena, do której dopiero teraz dotarło.
Po tym wydarzeniu Andrzej i Irena byli jak w skowronkach – przez cały wspaniały tydzień.
Drugiego dnia postawiono jej oficjalne oskarżenie.
– Jestem niewinna – powtarzała niczym zaklęcie.
Nikt jej nie słuchał.
Pół godziny później spotkała się ze śledczym.
Śledczy był posępny.
– Pomyślała pani o adwokacie?
– Nie.
Milczenie. Śledczy przekładał dokumenty – wyraźnie bezmyślnie. Na coś od niej czekał.
– A więc... pani Chmiel. Kiedy po raz ostatni widziała pani Andrzeja Kromara? Pani byłego męża, który według pani może potwierdzić pani alibi?
Pani, pani, pani... Śledczy przydawał temu słowu niejasne, dwuznaczne znaczenie.
– Jakiś czas temu – rzekła Irena. – Dokładnie nie pamiętam.
Śledczy wpił się spojrzeniem w jej twarz.
– Muszę panią zmartwić. Pan Andrzej Kromar nie żyje już od niemal miesiąca – zginął w wypadku samochodowym.
Milczała.
Za plecami śledczego, w wąskim oknie, widniał błękitny skrawek jesiennego nieba.
– Przypuszczam, pani Chmiel, że zwracając się do pana Kromara jako do świadka pani alibi, wiedziała pani o jego śmierci? Chce pani przeszkodzić w śledztwie takim prostym chwytem? Czy warto?
– To niemożliwe – rzekła powoli.
Śledczy się skrzywił.
– Pani Chmiel...
– To niemożliwe! Jeszcze przedwczoraj był... słyszałam...
Ugryzła się w język. Według tutejszego czasu działo się to przed miesiącem... Miesiącem?!