Zaczęła walić w drzwi, początkowo pięściami, później nogami. W końcu okienko się otwarło.
– Proszę mi powiedzieć – poprosiła, starając się, by jej głos brzmiał możliwie najbardziej przyjaźnie – kogo nazywa się tu wampirami?
– Nie mam prawa z panią rozmawiać. Okienko się zatrzasnęło. Słychać było tylko oddalające się kroki.
Następnego ranka ogłosiła głodówkę, żądając informacji o swym dalszym losie. Kiedy? W jaki sposób? Jakim, u diabła, prawem?
Już w połowie dnia, wygłodniała, przerwała akcję protestacyjną i zjadła przysługujący jej, syty obiad. Jednak jacyś drobni urzędnicy poczuli się zaniepokojeni i wieczorem w celi Ireny pojawił się jeden z nich i zapoznał ją z aktami.
Wszystkie nosiły adnotację: „kopia" i były posortowane chronologicznie. Aresztowanie Ireny... Przebieg przesłuchań... Rozprawa sądowa...
Ostatni dokument był najmniejszy, skromny i niepozorny. Irena musiała wytężać wzrok, by wczytać się w wydrukowany mikroskopijną czcionką tekst: nakaz... zgodnie z literą prawa, paragraf taki to a taki... przekazanie praw... panu Janowi Semirolowi jako prywatnemu przedstawicielowi wymiaru sprawiedliwości... zobowiązując go do wykonania wyroku w przeciągu trzech miesięcy...
Oficjel wyszedł, a Irena wciąż stała pośrodku celi, marszcząc brwi i bezgłośnie poruszając wargami.
Dopiero po półgodzinie ugięły się pod nią nogi.
Nie przyszli po nią o świcie, jak każe tradycja, lecz po kolacji. Irena nic nie rozumiejącym spojrzeniem przyglądała się posępnym konwojentom, więziennemu lekarzowi i dwóm urzędnikom – jednego już znała, drugi był nowy. Obaj jednakowo bezbarwni – pod kolor przypominających uniformy garniturów.
Lekarz zmierzył jej ciśnienie i zajrzał do gardła. Ciekawe, co by było, pomyślała Irena obojętnie, gdybym miała anginę?
Lekarz podpisał się na szarym dokumencie.
Jeden z oficjeli – nie zorientowała się, który – jeszcze raz zaznajomił ją z treścią małego, niepozornego dokumentu. Męcząc się przy tym, podobnie jak wcześniej Irena, z odczytaniem mikroskopijnych liter.
– Orzeka się przekazanie praw związanych z wykonaniem wyroku panu Janowi Semirolowi jako prywatnemu przedstawicielowi wymiaru sprawiedliwości oraz zobowiązując go do wykonania wyroku w przeciągu trzech miesięcy.
A więc to nie dzisiaj, obojętnie pomyślała Irena.
Po chwili wahania narzucono jej na ramiona watowaną, znoszoną kufajkę. Było zimno. Prowadzenie na śmierć pod koniec listopada jedynie w więziennych drelichach byłoby nieludzkie.
Korytarz był długi jak szlauch. Na więziennym dziedzińcu oczekiwał na nich więzienny furgon.
– Dokąd mnie wieziecie? – zapytała Irena z histerycznym śmiechem.
Nie otrzymała odpowiedzi.
Weszła do żelaznej paki, za jej plecami zatrzasnęły się drzwi. Na wydeptaną setkami nóg podłogę padał blady kwadracik światła – wszystko, co pozostało ze słonecznego, listopadowego dnia.
Samochód ruszył.
Irena oparła się kolanami o ławkę – zupełnie jak dziecko w metrze. Zbliżyła twarz do gęsto zakratowanego okienka.
Za brudną szybą migały cienie. Irena nie była w stanie poznać żadnych znanych miejsc – jakby podczas jej pobytu w więzieniu miasto ostatecznie rozmyśliło się udawać, że jest sobą. Zdjęło maskę i prezentowało się teraz w całej wrogiej obcości.
Zmęczyło ją patrzenie. Usiadła, kładąc nogi na ławce, gdyż samochód jechał płynnie i ani wyboje, ani nagłe hamowania nie przeszkadzały więźniarce.
Wampiry mają kły. Wampiry śpią w trumnach. Gdy Irena miała czternaście lat, obejrzała wszystkie dostępne filmy o tej tematyce.
Zdrętwiałą ręką sięgnęła za pazuchę. Więzienny drelich nie miał kieszeni, jednak Irenie udało się zrobić w jego fałdach skrytkę. Nieprzypadkowo w ciągu ostatnich dni tak uparcie prosiła na obiad coś pikantnego. I oto one, trzy wywalczone ząbki czosnku.
Irena zamknęła oczy – pan Semirol stał przed nią jak żywy. Czy uśmiechał się podczas ich jedynego spotkania? A jeśli tak, to czy odsłaniał przy tym zęby?
Nie ma przy sobie żadnego srebrnego świecidełka. A w celi śmierci trudno znaleźć osinowy kołek.
Teraz czy potem?
Potem. Ostrożnie schowała ząbki czosnku z powrotem. Przygryzła wargę.
Niekiedy wampirami nazywa się – w przenośnym znaczeniu – dusigroszy, szubrawców, na przykład pozbawionych sumienia bankierów. A może Wampir to przezwisko chciwca?
„Prywatny przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości". Prywatny kat, wyrażając się ściślej. Ciekawa praktyka... Inna sprawa, gdy kaźń odbywa się w miejscu publicznym. A czymś zupełnie innym jest sytuacja, gdy wyrokami śmierci handluje się niczym myśliwskimi licencjami.
Czy to twój wymysł, Andrzeju? Czy mimo wszystko błąd, efekt uboczny, cegiełka, która wypadła ze swojego miejsca w murze? Zmieniając tym samym całą strukturę modelu.
Samochodem zatrzęsło. Irena chwyciła się za ostry brzeg ławki; miasto zostało z tyłu. Jadą już jakieś pół godziny – ciekawe dokąd?
Wyjrzała jeszcze raz i tym razem widoczność była znacznie lepsza. Zmrużyła nawet oczy od stojącego niewysoko, listopadowego słońca, przebijającego się przez warstwę kurzu na szybie więziennego furgonu.
Góry. Samochód pełzł po górskiej drodze – lecz nieznajomej, wijącej się po zielonych wzgórzach, z mgłą ścielącą się nad wąskimi strumieniami. Góry te przypominały raczej ich dawny wyjazd do schroniska – były wysokie i postrzępione, łyse, pozbawione roślinności, zimne i niedosiężne.
Przetarła oczy. W okolicach miasta na pewno nie było skalistych górskich grzbietów. Nie powinno ich tu być... To niewłaściwe góry, spoza modelu, tu jest zupełnie inna okolica! Ciekawe, czy istnieje granica, terytorialne zakończenie modelu?
Dokładnie wyobraziła sobie, jak samochód mija niewidoczną linię i wypada ze stworzonego przez Andrzeja świata wprost w tłum zrozpaczonych i wychudłych od oczekiwania ekspertów, w objęcia tej nieodpowiedzialnej kanalii – Petera Nikołana.
Czy on w ogóle brał pod uwagę, że wydarzenia potoczą się właśnie tak? Jeśli nie, oznaczało to, że jest niekompetentny. A jeśli brał i postanowił zaryzykować? Łajdak. Gad.
Samochód zwolnił. Zatrzymał się.
Irena poczuła, jak drętwieją jej ręce. A nogi zamieniają się w dwa waciane, pozbawione czucia worki.
Już?!
Głosy z zewnątrz. Ludzki cień na chwilę przysłonił słońce. Irena przywarła do okna, ściskając w spoconej pięści swą ostatnią broń – czosnek.
Ktoś, zdaje się kierowca, dziwnie drepcząc, zbliżył się do samotnego drzewa na skraju drogi. Stanął w charakterystycznej pozie i zamarł niczym skoczek pustynny przed wschodem słońca.
Irena splunęła w myślach i oderwała się od okna. „Postój techniczny".
A może by?...
I zaczęła walić pięściami w ściankę kabiny.
– Ej! Ej! Wypuśćcie mnie na chwilę, za potrzebą.
Zasępione twarze. Pomruki niezadowolenia. Też czują się nieswojo – wszak konwojowanie skazanego na śmierć na miejsce kaźni nie należy do przyjemności, szczególnie jeśli jest nim kobieta.
Tak. Modelując te góry, Andrzej najwyraźniej posiłkował się najlepszymi albumami geograficznymi. Co ona zresztą wie o procesie modelowania? Domki zbudowane z pudełek od zapałek już dawno należały do przeszłości.
Rozejrzała się, mrużąc oczy.
Tak. Nie ma nic do stracenia. Z prawej strony skalna ściana. Z lewej urwisko. Strome, lecz nie pionowe. Można skręcić kark. A można i nie skręcić.