Konwojentów jest dwóch. Trzeci – kierowca. Każdy ma przy boku ciężką kaburę.
Ale czy pocisk nie jest lepszy od czyichś zaślinionych kłów?!
– Tylko szybko – rzekł przez zęby jeden z konwojentów.
Zrobiła zdziwioną minę.
– Tutaj? Pozwólcie chociaż iść za krzaczek...
– Już ja ci pójdę – rzekł drugi, posępny, o czerwonej twarzy. – Tu, na drodze.
Urażona uniosła brwi i skierowała się w stronę urwiska.
– Stać!!!
Zatrzymała się.
W zasadzie należało obnażyć się i przykucnąć w nadziei, że konwojenci odruchowo odwrócą wzrok.
Irena wyobraziła sobie, jak rzuca się w przepaść, podtrzymując w locie spadające, więzienne spodnie.
Skrzywiła się, jakby przeżuła cytrynę. Z odrazą odwróciła się w stronę konwojentów.
– Idźcie do diabła. Jedźmy. Rozmyśliłam się.
Po kolejnej godzinie samochód znów się zatrzymał. Irena zdążyła do tego czasu wpaść w pełne otępienie – droga wiła się jak robak na haczyku i Irena musiała zwalczać narastające mdłości.
Kolejny „postój techniczny"?
Rozległy się głosy z zewnątrz.
Z trudem podniosła się z ławki. Chciała podejść do okienka, lecz w tym momencie drzwi się otwarły, wpuszczając w zaduch furgonetki lodowy powiew świeżego, górskiego powietrza.
Irena zmrużyła oczy, choć słońce stało nie tak znów wysoko świeciło z przeciwnej strony. – Niech pani wysiądzie. Fakt, że konwojent zwrócił się do niej per „pani", zmroził jej skórę. Ani się obejrzała, a na jej nadgarstkach już zatrzaśnięto kajdanki. Tu leżał już śnieg. I wiatr bił w twarz niczym mokry ręcznik. Więzienna furgonetka stała maska w maskę z innym samochodem. Wysokim, z szerokimi, głęboko bieżnikowanymi oponami i reflektorem na dachu – od razu było widać, że to dobry samochód, terenowy.
– Proszę tu podpisać.
Irena nie od razu poznała pana adwokata, Jana Semirola. Zamiast eleganckiego garnituru miał na sobie sportową kurtkę i brezentowe spodnie w panterkę, a na głowie narciarską czapkę z wizerunkiem żółtej, śmiejącej się myszy.
– Proszę się tu podpisać.
Adwokat oparł na kolanie kartonową teczkę, wyciągnął z kieszeni pióro, które błysnęło w słońcu złotym refleksem, i podpisał po kolei dwa komplety żółtawych dokumentów.
Irena czuła na ramieniu łapę konwojenta o czerwonej twarzy. Najwyraźniej miał on doświadczenie w tego rodzaju procedurach – i przed obliczem „prywatnego przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości" skazani zwykle podejmowali rozpaczliwe próby ucieczki.
Irena powoli podniosła do twarzy obie ręce. Rozwarła przesyconą zapachem czosnku dłoń. Zlizała z niej trzy ciepłe ząbki. Ścisnęła zęby, nie czując narastającego pieczenia, zaczęła ostrożnie żuć.
Ohydny zapach.
Jan Semirol starannie schował pióro i dopiero potem spojrzał na Irenę.
Pod tym spojrzeniem konwojent zdjął dłoń z jej ramienia. Długo nie mógł wyjąć kluczyków – zaczepiły się o dziurę w kieszeni.
Kajdanki otwarły się, uwalniając jej nadgarstki.
Semirol uśmiechnął się, nie rozchylając warg.
Niezwykle gładka skóra. Bardzo starannie ogolona twarz. Zdrowy, wypoczęty jegomość. I najwyraźniej syty.
– Kufajkę też musimy zabrać – rzekł kierowca, wpatrując się w śnieg.
Irena poruszyła ramionami. Watowana, znoszona kufajka upadła na drogę. A właściwie zamierzała upaść, gdyż jeden z konwojentów zręcznie ją podchwycił.
– Tchórzliwe buraki – rzekła Irena, nie zwracając się do nikogo konkretnie. – Baby.
– Jedziemy – rzekł nerwowo kierowca.
Cała trójka, jak na komendę, rzuciła się ku kabinie. Jakby ktoś ich batem poganiał.
Więzienna furgonetka wrzuciła wsteczny zbyt ostro, nieomal lądując jednym kołem za krawędzią urwiska. Zawróciła, wyrzucając spod kół brudny śnieg i kamyki; zadymiła po drodze, podskakując kilka razy na wybojach, i skryła się za zakrętem.
– Mam w samochodzie ogrzewanie – rzekł Semirol.
Irena nie odwróciła głowy.
Góry były zbyt piękne. Pocztówkowa scenografia do horroru.
– Słyszy pani? Jest zimno. Proszę wsiąść do samochodu. A może by się rzucić z urwiska, pomyślała z rosnącą obojętnością Irena.
– Niech pani wsiada.
W końcu zobaczyła otwarte drzwiczki. Podeszła, nie czując nóg. Wsiadła i podciągnęła kolana do podbródka.
Semirol usiadł obok. Włączył radio; z oddali cieniutkim głosem zaświergotała popularna piosenkareczka.
A to ci dopiero... Irena nawet pamiętała jej nazwisko. Nazwisko stamtąd, z prawdziwego, niemodelowanego świata.
Semirol zawrócił samochód.
Byłoby nieźle, gdyby terenówka nie utrzymała się na wąskiej drodze i runęła po kamieniach w dół, roztrzaskując się po upadku z zaśnieżonego stoku.
Przypomniała sobie o czosnku.
Po zdobytych z takim trudem ząbkach pozostał jedynie lepki posmak w ustach. Była tak przerażona, że nie pamiętała nawet, kiedy połknęła swą ostatnią broń.
– Niech pani zapnie pasy.
– Słucham?
– Proszę zapiąć pasy; to w końcu góry.
Jej ręce zareagowały niezależnie od woli. Wykonała polecenie.
Teraz szeroki rzemień pasa przytraczał ją do fotela.
– Wciąż jest pani zimno?
Zdała sobie sprawę, że drży. Szczękała zębami tak, że niemal odgryzła sobie język.
– Klimatyzacja działa pełną parą – uśmiechnął się Semirol. – Mnie na przykład jest ciepło.
Jego czoło rzeczywiście zroszone było potem. Wystające spod narciarskiej czapki twarde włosy sterczały na wszystkie strony.
– Będziemy jechać jakieś pół godziny... Proszę się rozluźnić. I popatrzeć, jakie piękne są te góry.
– Są nieprawdziwe – rzekła Irena obojętnie. – To model.
– Zgodzi się jednak pani, że to piękny model.
Rzuciła na niego szybkie spojrzenie. Samochód w górach... Dłonie lekko leżące na kierownicy.
– Andrzej? – zapytała szeptem, sama sobie nie wierząc. – Andrzej?!
Do diabła, jak to do niego podobne... Doprowadzić ją do obłędu, a potem pojawić się znikąd, zupełnie niespodziewanie, znienacka. Wyjrzeć spod maski kogoś obcego.
– Spodziewałam się czegoś podobnego – ale dlaczego to zrobiłeś?!
Poczuła, że po jej policzkach już od dwóch minut płyną łzy.
Semirol przyhamował. Samochód szarpnął się i zatrzymał. Irena westchnęła spazmatycznie pod spojrzeniem hipnotycznych, brązowych oczu.
– Czy ty naprawdę zwariowałeś, Andrzeju?! Więzienie... Zdajesz sobie sprawę?! Jak tak można... ekspertyza... co oni ze mną... i wszystko takie realne. Zbyt realne. Rozprawa. Jak mogłeś do tego dopuścić?! Morderczyni... dlaczego morderczyni? Jesteś szalony... jesteś kanalią... Jeśli to zemsta... to za co?! Podjęliśmy wtedy słuszną decyzję... bo z tobą nie da się żyć; jesteś obłąkany!! Ale były też przecież dobre chwile... tyle dobrych chwil... więc dlaczego... obiecałeś, że będziesz pamiętał... lepiej, gdybyś zapomniał... Ty draniu! Nienawidzę cię!
Semirol patrzył na nią i jego wzrok się zmieniał. Oczy robiły mu się coraz większe i badawczość ustępowała miejsca zdumieniu; Irena miała wrażenie, że zadbana twarz pana adwokata zaraz pęknie i wyłoni się spod niej ironiczna gęba jej byłego męża.
– Ten bydlak, Peter, obiecał mi... pół godziny! Tylko pół godziny, bez najmniejszego ryzyka. Jesteś z nim w zmowie? Czy go wyrolowałeś? Dość już tego, Andrzeju! Wystarczy. Już... napastwiłeś się nade mną do woli. Przekroczyłeś wszelkie możliwe granice... Mam już dość twojego sadystycznego modelu; chcę wrócić do normalnego świata!!