– ...ciekawe towarzystwo. I kilku twych czytelników i wielbicieli. Jeszcze ich nie znasz... Wszyscy bardzo chcą cię poznać. Przyjedziesz?
Irena milczała. Głos w słuchawce stracił nieco na pewności siebie.
– Chyba nie jesteś chora... Ireno?
Pomyślała, że należy odpowiedzieć „tak". Zasymulować chorobę, by nikt się nie obraził.
Wstawać z kanapy? Ubierać się, robić makijaż? Dokądś jechać, by wrócić po północy z ciężką głową, pachnąc cierpkimi perfumami i cudzymi papierosami?
Żółw pod lampką nocną flegmatycznie poruszał szczękami.
– Wybacz – westchnęła Irena, – ale nie pojadę. Mam zbyt dużo... – chciała powiedzieć „pożywki do rozmyślań", jednak w ostatniej chwili się rozmyśliła. – Mam zbyt dużo... pracy.
– Ale to tylko jeden wieczór – przyjaciółka, sądząc po głosie, jednak się obraziła. – Przecież nie tak znów często cię... niepokoimy!
– Wybacz. – Irena wiedziała, że kilka minut po odłożeniu słuchawki przyjdą jej do głowy wszelakie wyjaśnienia i przemyślne usprawiedliwienia, nie będzie już ich jednak miał kto wysłuchać.
A Sensej i żółw dawno przyzwyczaili się do jej monologów. I być może znali wszystkie jej argumenty z wyprzedzeniem.
Zamiotła podwórze. Popatrzyła, jak słońce kryje się za górami. Rozpaliła ognisko, spróbowała na podstawie dymu określić jutrzejszą pogodę – i jej się to nie udało. Sensej biegał, odrzucając tylnymi łapami grudy ziemi, i jego podniecenie częściowo udzieliło się Irenie. Koniec końców była już prawie wiosna.
Dzwonek telefonu wyrwał ją ze stanu zadumy. Telefon mruczał długo i uparcie – idąc do niego, Irena naliczyła piętnaście dzwonków.
– Pani Chmiel?
Ten sam nieznany numer. I co ciekawe, podobnie nieznajomy głos. Przecież prosiła, by nikomu nie dawać numeru jej telefonu.
– Nazywam się Peter Nikołan, pani Chmiel; proszę mi wybaczyć, jeśli panią niepokoję...
Zrobił pauzę, jakby specjalnie po to, by mu uprzejmie zaprzeczyła – że to niby nic strasznego, że słucha.
Lecz ona milczała. Gdyż nieznajomy rzeczywiście ją zaniepokoił.
– Chodzi o pani męża, Andrzeja Kromara.
– Mojego byłego męża – poprawiła go automatycznie.
Potem ugięły się pod nią nogi i usiadła na kanapie.
– Żyje?
– Dlaczego od razu wysuwa pani tak tragiczne przypuszczenia, pani Chmiel?
– Żyje?
– Tak, oczywiście... Widzi pani... Tak w ogóle, to jestem z Rady Bezpieczeństwa Publicznego.
Irena głęboko westchnęła. Serce waliło jej jak szalone; zdaje się, że nawet żółw odwrócił swą zakutą w pancerz głowę i błysnął paciorkami bezmyślnych oczu.
– Czy coś przeskrobał?
– Nie, wręcz przeciwnie; możliwe, że zostanie przedstawiony do odznaczenia.
Opierając się o miękki bok kanapy, Irena przysunęła się do stołu i położyła dłoń na ciepłej skorupie żółwia. Zwykle taki dotyk ją uspokajał.
– Więc czemu zwraca się pan do mnie?
– Musimy się spotkać.
Irena zmarszczyła brwi. Ni z tego, ni z owego, przyszła jej do głowy myśl, że jest to na pewno podstęp nowo poślubionych Igora i Janki, którzy postanowili za wszelką cenę wyciągnąć ją dzisiaj na imprezę.
Wyobraziła sobie, jak jedzie na spotkanie z pracownikiem Rady i trafia do grupy bawiących się, podpitych i niewątpliwie miłych ludzi.
– Dzisiaj?
– Jutro rano – niewidoczny Peter udał, że nie słyszy sarkazmu w jej głosie. – Jeśli pani chce, przyślę po panią samochód.
– Jestem bardzo zajęta – oznajmiła ostrożnie.
Miała osiemnaście lat i była bez pamięci zakochana w chłopaku z roku, Iwoniku, pierwszym mężczyźnie na całym wydziale. Ich miłość przez jakiś czas ograniczała się do przytulania w ciemności sali kinowej; długo krążyli wokół siebie jak namagnesowani, bojąc się jednocześnie oddalić i zbliżyć do siebie – gdy niespodziewanie pewnego wieczoru, odprowadzając Irenę do domu, Iwonik pocałował ją na przystanku autobusowym.
I zaczęło się.
Przystanek był pusty; całowali się długo, kryjąc pod szklanym daszkiem, po czym, wymieniając długie spojrzenia i przysięgając sobie miłość do grobowej deski, przeszli na drugą stronę ulicy i pojechali do Iwonika.
Rzadcy pasażerowie zerkali na nich ze zrozumieniem. Przegapiwszy właściwy przystanek, zakochani wracali pieszo, trzymając się za ręce. Na skrzyżowaniu grała z kapeluszem wędrowna orkiestra – olbrzymia tuba, dwie mniejsze trąby i bęben z talerzami. Także tutaj Iwonik kupił z rąk życzliwej babiny malutki, biały bukiecik.
Okna domu Iwonika były puste i ciemne – rodzice wyjechali. Irena była tak podekscytowana, że przed samym progiem pośliznęła się i wywróciła, upuszczając torebkę i rozsypując na śniegu konspekty, ołówki i kosmetyki.
Zbierali skarby Ireny czworgiem trzęsących się rąk. Potem weszli do domu, nastawili czajnik i natychmiast o nim zapomnieli. Iwonik wyjął kieliszki i wino; na szybko opróżnili butelkę i poczuli się niemal jak bohaterowie.
W sypialni Iwonik najpierw zgasił nocną lampkę, potem zapalił ją i znowu zgasił. Bardzo chciał wyglądać na doświadczonego mężczyznę – a Irena przypomniała sobie, że na koszulce ma naderwany guzik i była w stanie myśleć tylko o tym, by zdążyć zakryć go dłonią.
Iwonik miał gorący oddech. Peszył się, uśmiechał i dygotał – i w końcu wsunął się do niej pod koc; a ona, oszołomiona winem, oddała się w ręce losu – gdy pod samymi oknami zagrzmiała nieziemska orkiestra dęta.
Irena drgnęła – wspomnienie było zbyt realistyczne. Zdjęła rękę z ciepłej skorupy. Wymieniła z żółwiem spojrzenie, posłuchała szumu wiatru za oknem i ze zmęczeniem usiadła w fotelu.
Kanalia... Tego dnia spotkał parkę zakochanych i dziewczyna wpadła mu w oko. Poszedł za nimi. A potem wyciągnął z kieszeni wszystkie drobne i zamówił u nieogolonych muzyków występ.
Stali pod oknem – zuchowaci włóczędzy z miedzianymi trąbami, ci sami, ze skrzyżowania... i grzmieli marsz weselny tak, że w sąsiednich domach zapalały się światła... Przenikliwie łomotały bębny i talerze. Wtedy Irena zaczęła płakać i gorączkowo się ubierać, Iwonik zaś przez chwilę stał jak słup, a potem otworzył okno zrywając lateksowe paski uszczelnienia i cisnął w muzyków okrągłym taboretem.
Cyniczna trąba wydała nieprzyzwoity dźwięk.
Iwonik siedział na podłodze i gorączkowo przypominał sobie wulgarne przekleństwa – wszystkie, jakie znał, jakie kiedyś słyszał i zapomniał, a także takie, których nie znał i nie słyszał – wymyślał je na gorąco, przez co brzmiały jeszcze bardziej żałośnie.
Była idiotką... Czyżby było to nieuniknione i w wieku dziewiętnastu lat wszystkie dziewczęta to idiotki?!
A wtedy oczywiście momentalnie wytrzeźwiała. I uciekała, przy dźwiękach weselnego marsza, uciekała, gdzie oczy poniosą, i niemal wpadła pod samochód.
Następnego ranka, zapłakaną, kilkakrotnie wzywano ją do telefonu, lecz ona nie podchodziła, nie mając ochoty na rozmowę z Iwonikiem... a gdy wywołano ją po raz czwarty i zmusiła się, by zejść do okienka recepcjonistki, okazało się, że wcale nie był to Iwonik. W słuchawce nieznajomy głos przymilnie zapytał:
– Czy rozmawiam z Ireną?
Nie była przygotowana na taki rozwój wypadków, więc zachowała milczenie.
– Halo, Ireno?
– Z kim mam przyjemność? – spytała posępnym głosem.
– Mam na imię Andrzej.