Irenę opanowało przygnębienie. Zamierzała już wrócić do gospody, położyć się i o niczym nie myśleć, gdy na plac wpadł jeździec na wysokim, zadbanym koniu.
Irena zdążyła dostrzec wysokie buty z ostrogami, ciemnoczerwony płaszcz i młodą, niezwykłe skupioną twarz. Jakby jeździec wciąż mnożył w pamięci sześciocyfrowe liczby.
Przez chwilę koń tańczył w miejscu, po czym, zachęcony krótką komendą i spięciem ostróg, ruszył wprost na przekupki.
Kobiety w popłochu rzuciły się do ucieczki. Irenie od ich pisku aż zadźwięczało w uszach.
Podkute kopyta przeszły po glinianych naczyniach, zamieniając je w stertę skorup, po rozłożonych na ziemi warzywach i śniętych rybach. W kilka sekund jeździec obrócił targowisko w perzynę, zawrócił konia i pognał w jedną z bocznych uliczek, odprowadzany krzykami i gradem przekleństw.
Nie przestając złorzeczyć, kobiety już uprzątały stragany i liczyły straty. A Irena wciąż jeszcze stała oparta o jakiś płot i trzymała się za serce. Wśród wyszukanych przekleństw, które niczym kurz opadały na plac, jak refren powtarzało się słowo „bezinteresowny". Łączone z najbardziej wulgarnymi epitetami zyskiwało nowy sens i samo stawało się przekleństwem: „Uuuch, ty bezinteresowny łajdaku!"
Irena wyprostowała się . Płot, o który była oparta, okazał się cały umazany węglem. Irena uwalała sobie rękaw i skraj sukni, który tak przeszkadzał jej w chodzeniu. Trzeba będzie wyprać...
„Bezinteresowny łajdak" był tym samym bohaterem, który dwa dni wcześniej, ryzykując własne życie, uratował staruszkę. Na oczach Ireny. Na oczach tłumu.
Całą noc miała koszmary; kilka razy śniło jej się, że wrócił Semirol. Rzucała mu się na szyję, ciesząc się jak dziecko – i za każdym razem się budziła. Po czym znów zasypiała, znów cicho otwierały się drzwi i wchodził wampir.
Rankiem spakowała resztę pieniędzy do sakiewki i udała się do miasta; nie bez racji uznawszy, że musi coś zrobić. Początkowo próbowała zapamiętać drogę powrotną, szybko jednak tego zaniechała.
Apotem zobaczyła dziwnie znajomy budynek i przyspieszyła kroku. Czy to możliwe?!
Harpie przed wejściem... Instytut.
Młodzi ludzie w ciemnych mundurkach, przypominający mnichów... a raczej żaków. Irena zatrzymała się, nadeptując na skraj sukni.
Zaraz pojawi się Pacyfikatorka... chociaż nie. Mało prawdopodobne, by w podobnej instytucji wykładały kobiety; wśród studentów w każdym razie nie widać było żadnych dziewcząt... Natomiast spotkanie z profesorem orientalistyki było wysoce prawdopodobne.
Nabrała w płuca jak najwięcej powietrza i przeszła między kamiennymi harpiami. Chciała choć przez chwilę wierzyć, że zaraz ogarnie ją mrok, a potem powitają posiwiały Peter Nikołan z filiżanką kawy w ręce.
– A pani dokąd?...
Studenci przyglądali jej się ze zdumieniem. Irena poprosiła o wybaczenie i oddaliła się.
„Dzień dobry, pani Chmiel... Pani Chmiel, czytaliśmy pani najnowsze opowiadanie... Pani Chmiel..."
Była wykładowczyni. Była pisanka. Była żona. A kim jest teraz?
Przeklęta falbanka u sukni naderwała się i Irena co chwilę się o nią potykała. I obłędnie chciało jej się napić kawy.
A jeśli Semirol znalazł wyjście? I teraz, po powrocie na farmę, rozprawia się z Nickiem?
Zwolniła, przepuszczając zdobioną herbami karetę.
Nie, to mało prawdopodobne. Semirolowi zbytnio zależy na potomku, nigdy nie zostawiłby Ireny samej.
Z własnej woli na pewno by tego nie zrobił. Zatem albo został zabity, albo przyłapany na gorącym uczynku i schwytany jako wampir, krwiopijca.
Z trudem przeciskając się przez rzędy straganów, minęła duży bazar. Przypomniał jej się wczorajszy incydent, skorupy pod kopytami i skupiona twarz młodego jeźdźca. Jasne nitki brwi, wygiętych jak znak tyldy na klawiaturze komputera. Usta proste i wąskie jak myślnik. Blada i płaska jak papier twarz.
Szlochająca córka, obejmująca staruszkę w barwnej chuście.
A jak skrupulatnie deptał te dzbany – jakby przybył na skrzyżowanie zza siedmiu gór tylko po to, by naszkodzić biednym przekupkom.
Najwyraźniej dotarła do centrum. Ulice zrobiły się szersze, zza stromych dachów wyłoniły się ostre iglice świątyni, ratusza albo pałacu.
Z pamięci wypłynęło stare wspomnienie. Zapałczane miasto i plac, na którym siedzi po turecku sam władca i modelator.
Plac był zalany słońcem. Irena zmrużyła oczy.
Tak, nieźle wyrósł ten modelik. Ratusz – czy też świątynia albo pałac – sięgał iglicami nieba i gdyby modelator usiadł na tym placu, masa ludzi zginęłaby pod jego zadkiem, a głowa niewątpliwie zaćmiłaby słońce.
Przed wspaniałą bramą świątyni – czy też ratusza albo pałacu – kłębił się tłum. Bogaci mieszczanie, nieco ubożsi mieszczanie, oberwani włóczędzy, zmęczeni podróżni, mężczyźni i kobiety z dziećmi – wszyscy tworzyli coś w rodzaju żywej kolejki. A właściwie kilku kolejek.
Od Semirola Irena wiedziała, że miejscowy władca nazywa się hercogiem. Najwyraźniej wszyscy ci ludzie przybyli tu na audiencję.
Uniosła głowę, budowla jednocześnie zachwycała i przytłaczała. Gotyckie detale, dziwaczne witraże, wyszczerzone, kamienne pyski; nieźle...
A przecież modelator wcale nie musi siedzieć na placu, podpierając głową wysokie niebo. Mógł przecież osiedlić się w tym cudzie architektury, skazywać i ułaskawiać, wydawać rozkazy i przyjmować interesantów.
Potrząsnęła głową. Pierwszą myślą Semirola było szukanie Andrzeja w pałacu hercoga. A ona wówczas, o ile dobrze pamięta, sarkastycznie się uśmiechnęła. Nie, Kromar nie jest tak prymitywny; nie znajdzie się go na tronie ani u jego podnóża.
– Do Interpretatorów? Kto ostatni do Interpretatorów?
Jakiś wieśniak nieśmiało dreptał wzdłuż tłustej jak robak kolejki, wyrozumiale tłumaczono mu reguły, konieczność uprzedniego zapisania się, pisania podań i inne zasady...
Najwyraźniej na tym placu mieściła się główna dźwignia obskurantyzmu.
Irena zawsze unikała tłoku i kolejek. Tłum zawsze ją przerażał.
Zabłądziła.
Miasto okazało się nie takie znów małe; ulica następowała za ulicą, skrzyżowanie za skrzyżowaniem – a ona wciąż nie mogła zdecydować się, by spytać o drogę.
W gospodzie „Trzy kozy" zostało jej „cywilne" ubranie. To, w którym troskliwy Semirol wiózł ją do szpitala. W „Trzech kozach" zostały zwinięte w rulon papiery – te, które w tym modelu odpowiadały jej pierwszym opowiadaniom. Nie potrafiła pozostawić ich w porzuconym domu – jednak przeczytanie ich było na razie ponad jej siły.
Najważniejsze zaś było to, że w „Trzech kozach" pozostała jej nadzieja na powrót Semirola. Ulotna, lecz jednak nadzieja.
– Potrzebuje pani pomocy?
Irena się odwróciła.
Wyglądał jak zamożny sklepikarz. Elegancki kaftan, czy jak to się tam u nich nazywa, czapka z maleńkimi połami, pasiaste skarpety wystające spod krótkich spodni. Irena się zmieszała. Tak obcesowe przyglądanie się obcej osobie było przejawem braku taktu.
Zresztą sklepikarz również lustrował ją wzrokiem. W jego oczach kryło się takie samo skupienie, z jakim jasnowłosy jeździec tratował targ na skrzyżowaniu.
– Pani kogoś szuka?
Irena uśmiechnęła się z przymusem.
– Szukam gospody „Trzy kozy"... Czy mógłby pan...