Выбрать главу

Sklepikarz zmarszczył brwi. Z zadumą kiwnął głową.

– Mógłbym... a jakże. Pani pewnie przyjezdna?

Irena zwalczyła zimną falę mdłości. Semirol miał rację – „Dlaczego wszystkiego się boi?".

– Tak – odparła, starając się, by jej głos brzmiał możliwie beztrosko. – Mamy z mężem domek w górach... Przyjechaliśmy zwiedzić miasto... A mąż załatwia teraz jakieś sprawy... – nie mogła powstrzymać potoku słów, które wylewały się z niej, jakby były namydlone. – Więc wyszłam na spacer... I zabłądziłam, nie mogę znaleźć gospody... Gdyby mógł pan wskazać mi drogę. Byłabym wdzięczna...

– Zaprowadziłbym panią – rzekł wciąż pogrążony w zadumie sklepikarz. – Widzę jednak, że jest pani zmęczona, głodna i strapiona... A mężulek zostawił panią, czy zapił?

Osłupiała Irena pokręciła głową.

– Niech się pani nie wypiera, mężatka, która po mieście spaceruje, inaczej się prezentuje... Nędzarkę też poznać, nawet kiedy ubrana jak szlachcianka... I suknia potargana...

Irena cofnęła się o krok.

– Niechże się pani nie obraża, wiele w życiu widziałem. A nie jest pani czasem... – spojrzał pytająco na brzuch Ireny.

Poczuła, jak czerwienieją jej policzki i uszy. Cofnęła się o kolejny krok, zamierzając odejść.

– Jestem, droga pani, dłużnikiem Objawienia – rzekł sklepikarz z powagą. – Więc niech tak będzie; przygarnę panią... Prawie za darmo, odpracuje pani... Tak uczy Objawienie – zrozpaczonych pocieszyć, bezdomnych przygarnąć, ciężarne ochraniać... A bękarcika do dobrego przytułku oddamy. No, chodźmy! – I chwycił Irenę za nadgarstek.

Być może jego ręce wcale nie były lepkie. Może tylko tak się Irenie zdawało.

– Proszę mnie puścić! – Spróbowała się wyrwać.

– No, no, kochanieńka... Przecież prawdę mówię. Widać, że prawdę... Objawienie uczy, że jeśli ktoś swego dobra nie pojmuje, trzeba mu delikatnie przetłumaczyć albo w tajemnicy dobro czynić. W tajemnicy nie wyjdzie. Chodź, głupia, chociaż cię nakarmię, bo widzę, że policzki zupełnie zapadnięte. Brzuchate wszak za dwóch żreć muszą...

Szarpnęła się, niemal zdzierając sobie skórę z nadgarstka. Ręka sklepikarza zacisnęła się mocnej, sprawiając jej prawdziwy ból.

– Nie wierzgaj, do kogo mówię? Jeszcze mi podziękujesz... Bo cię Objawienie pokarze... Za niewdzięczność.

Irena osłabła z bólu. Chciała krzyknąć „Andrzej", jednak nie mogła wydobyć z siebie głosu. Już zaczęła bezwolnie iść za sklepikarzem. A co w tym takiego strasznego? Ani to strażnik, ani kat czy więzienie. Może warto się zastanowić...

– Puść ją.

Słowa zostały wypowiedziane cicho, beznamiętnie, wręcz bezbarwnie, jednak sklepikarz natychmiast puścił rękę Ireny.

Zaczęła szlochać.

Opodal deptały kurz kosmate, końskie kopyta.

Uniosła głowę.

Młody arystokrata stał, trzymając konia za uzdę. Jego twarz nie była już skupiona – malowały się w niej złość, chłód i nienawiść. Sklepikarz cofnął się pod tym ciężkim spojrzeniem.

– Dlaczego tę kobietę niepokoisz?

– Jej dobra chciałem – odparł sklepikarz z nieprzyjaźnią. – Dobra... Zresztą, do diabła z nią i jej bękartem!

I splunął wymownie. Odwrócił się gwałtownie i odszedł.

– Model – wymamrotała Irena, powstrzymując łzy.

Młodzieniec zmarszczył brwi.

– Co takiego?

Irena spojrzała mu w oczy.

Jasne nitki brwi, wygiętych jak znak tyldy na klawiaturze komputera. Usta proste i wąskie jak myślnik.

– Dlaczego tam, na skrzyżowaniu... dlaczego stratował pan targowisko? Dlaczego?

Młodzieniec skrzywił się z niechęcią.

Wokół nich wrzało stworzone przez Andrzeja miasto. Stukało kołami i butami, złorzeczyło i śpiewało, dźwięczało młotkami, kłębiło się, handlowało...

– Jestem bezinteresowny, szanowna pani. Złożyłem obietnicę... Proszę mnie źle nie osądzać.

Rozdział 10

Miał na imię Rektonoor, co w przekładzie z jakiegoś zapomnianego języka znaczyło „Niespodziewane Szczęście". Niespodziewane, gdyż został poczęty, kiedy jego rodzice mieli po czternaście lat. Niemniej byli już prawowitym małżeństwem i starszy syn był przez jakiś czas ich chlubą i obiektem dumy.

Rek stał w oknie gospody i wieczorne światło, przenikające przez kolorowe szyby, dziwacznie zabarwiało jego bladą twarz. Irena siadła na kozetce, tej samej, która tak podobała się zaginionemu bez wieści Semirolowi. Siedziała i słuchała.

A kiedy skończył czternaście lat, oświadczył rodzicom o swym zamiarze sprzeciwienia się Objawieniu. Za co najpierw lali go batem, potem wyklęli, przebaczyli, a w końcu znowu wyklęli, wydziedziczyli i wygnali z domu. Ponoć po kilku latach ojciec zmienił zdanie i wysłał nawet gońców, by odszukali cierpiącego syna – nic jednak z tego nie wyszło.

Sobór Bezinteresownych poddał Rękainicjacji i nadał mu imię Os, co w tymże zapomnianym języku oznaczało „Dzika Róża". I od tamtej pory, bez względu na przeciwności losu, stara się dotrzymać przysięgi Równowagi. Czyli czynić dobro dla samego dobra, a nie dla materialnych korzyści. Rezygnować z miłosierdzia Objawienia, budząc jego gniew i wymierzając karę...

Irena słuchała i czuła, jak zaczyna puchnąć jej głowa.

Ależ złorzeczyły te przekupki na skrzyżowaniu... „Bezinteresowny. Bezinteresowne ścierwo..."

– A nie jest ich panu żal, Rek? Tych kobiecin z rynku?

Zacisnął wargi tak, że niemal w ogóle zniknęły z twarzy. Wyraźnie zaznaczyły się zmarszczki w kącikach ust, Irena zdała sobie nagle sprawę, że wcale nie jest on taki młody. Ma po prostu takie rysy twarzy, chłopięce, łagodne – podobni mężczyźni do pięćdziesiątki wyglądają na młodzików, a potem nagle zmieniają się w starców.

A Rek jest chyba jej rówieśnikiem. Przedziwne...

– Objawienia nie da się oszukać, łaskawa pani Ireno. Zło powinno pozostawać złem. Aby kara za nie była prawdziwa i mogła przezwyciężyć... nagrodę za dobro.

Rozpędzona beczka... Zmiażdżyłaby staruszkę na miazgę i wino zmieszałoby się z krwią.

Irena bezmyślnie pogłaskała się po brzuchu.

– Bardzo dobrze – rzekła odruchowo.

Słońce po raz ostatni odbiło się w oknach naprzeciwko i zaszło za dachy oraz stojące na nich kurki. W półmroku blada twarz Reka Dzikiej Róży wyglądała jak posypana mąką.

– Czy wyglądam na osobę obłąkaną, Rek?

Milczał przez chwilę.

– Nie, łaskawa pani Ireno. Wygląda pani na kogoś, kto... Zająknął się.

– Potrzebuje pomocy? – zakończyła za niego z ironią w głosie. Przypomniała sobie niedawny incydent ze sklepikarzem.

– Handlarze – wymamrotał jej rozmówca z dziwną intonacją. Najwyraźniej oznaczała ona skrajną pogardę.

Irena westchnęła. Nie sądziła nawet, że utrata wampira okaże się tak uciążliwa, tak niepowetowana. Dopóki Semirol był przy niej, pozostawała jej choć odrobina... normalności. Dowód, że to wszystko nie jest snem, a ona nie leży nafaszerowana narkotykami na jakimś stole operacyjnym.

Wampir jako pomost łączący ją z normalnym życiem. Dziwne są koleje losu.

Rek przyglądał się jej badawczo. Nie jestem nachalny – mówiło jego spojrzenie – nie narzucam się z pytaniami... Ale czy naprawdę pani sądzi, że wygląda na osobę, za którą się podaje?!

– A gdybym pochodziła z innego kraju... z jakichś zamorskich krain?

Zasępił się.

– Powiedziałam coś nie tak?

– Niestety tak, łaskawa pani Ireno. Obce kraje nie istnieją. To tylko bajki.