Towarzyszący Irenie chłopiec wciągnął głowę w ramiona. Sala obserwacyjna okazała się mrocznym pomieszczeniem z wmontowanymi w słupy żelaznymi obręczami, drewnianymi ławami przy ścianach i kamienną studnią pośrodku. Irena przygryzła wargi. Czego się boimy, na to natrafimy. Niepotrzebnie Semirol wyśmiewał się z jej tchórzostwa. W poprzednim modelu Irena trafiła na nadgorliwy wymiar sprawiedliwości; tutaj zaś najwyraźniej nie ma więzień, za to bez wątpienia znajdzie się coś znacznie bardziej egzotycznego.
Sytuacja okazała się jednak nie taka znów tragiczna.
Staruszek z żyłkami na nosie podwinął niedorozwiniętemu chłopcu powiekę, wcisnął mu twardy palec pod żebra i gdy chłopiec się szarpnął, z satysfakcją kiwnął głową.
– Będziesz drzewo rąbać.
Na Irenę lekarz zerknął tylko przelotnie, na jej twarz i zaokrąglony brzuch.
– Umiesz prząść albo tkać?
Irena pokręciła głową.
– Więc będziesz sprzątać.
Po dziesięciu minutach przyszło jej do głowy, że trzeba się było pochwalić umiejętnością pisania i załatwić sobie tym samym czystszą pracę. Odpowiednia chwila dawno już jednak minęła, nosaty staruszek się oddalił, a Irena szybko i bez zbytecznych korowodów została zaliczona w szeregi tutejszych mieszkańców – ubogich na umyśle.
– Pachnie... jedzeniem... – rzekł niedorozwinięty chłopak z zachwytem w głosie.
Po przestronnych korytarzach rzeczywiście roznosił się intensywny, gęsty zapach jakiejś niewyszukanej, lecz niewątpliwie tłustej i sytej potrawy.
Rozdział 11
W „przytułku dla ubogich" przebywała przeróżna publika i każdy z jego mieszkańców był ubogi na swój sposób.
Oprócz obłąkanych, do których zaliczała się teraz Irena, było tu kilku zniedołężniałych starców, kilkoro niepełnosprawnych, garbaty karzeł ze smutnymi oczami i dziesięcioro dzieci – sierot, które zebrano spod różnych płotów.
Wszyscy mieszkali razem i ich wolność była ograniczona jedynie płotem. Oraz oczywiście wrodzonym „ubóstwem" każdego z nich – na przykład kulawy mężczyzna, Łobz, nie był w stanie samodzielnie zejść z wysokiej sieni, a biedna wariatka, Flaia, wierzyła, że siedzi w żelaznej klatce o wymiarach trzy na trzy kroki i nigdy nie stawała prosto, bojąc się uderzyć w wyimaginowane pręty. Niejaki Groch, barczysty chłop z manierami imperatora, próbował co jakiś czas zaprowadzić w przytułku okrutną i bezmyślną dyktaturę. Jednak po kilku rozdanych przez Grocha klapsach i pokazowym laniu tyrana dosięgło wszechobecne Objawienie. Powalony przez jakąś nową, nagłą chorobę, na długo znikał z podwórza, zalegując w jakimś odległym kącie, i za każdym razem było mu trudniej wyzdrowieć. I za każdym razem jego współtowarzysze mieli nadzieję, że nie wyzdrowieje w ogóle.
Stałego personelu w przytułku nie było. Każdego ranka brama się otwierała, wpuszczając dwóch albo trzech zasępionych ochotników, czasem znajomych, lecz częściej nowych. Ochotnicy rozchodzili się po domu w poszukiwaniu pracy, a nosaty staruszek, pełniący obowiązki dyrektora i naczelnego lekarza, przydzielał im zajęcia. Marszcząc się z obrzydzenia, pracownicy sprzątali po zniedołężniałych starcach, którzy nie wstawali ze swych słomianych sienników, wycierali nosy stawiającym słaby opór dzieciom, prali i myli, pomagali kulawemu Łobzowi zejść z ganku – słowem wykonywali rutynowe, częstokroć niezwykle niewdzięczne prace. Nikt nie dostawał za to ani grosza – zapłata należała do Objawienia.
Ci z ochotników, którzy „odkupywali" jakieś poważniejsze przewinienie, przez długie miesiące mieszkali na miejscu, w oficynie. Niemal wszyscy „ubodzy" panicznie się ich bali – i wcale nie chodziło o ewentualne cięgi. „Odkupujący" prawie nigdy nie ruszali „ubogich" nawet palcem – niemniej nikt, oprócz Grocha, gdy jego stan się pogarszał, nie ryzykował zbliżania się do nich z własnej woli. Irena wkrótce dowiedziała się, dlaczego.
Od chwili gdy Najwyższy Interpretator zniknął w bocznym korytarzu, przypadkowo pokazując twarz w rozmytym blasku pochodni, wydarzenia, które wokół niej zachodziły, przestały mieć większe znaczenie. Odnalezienie Andrzeja Kromara stało się sprawą absolutnie drugorzędną, a odpowiedź na pytanie, co zawierało zakazane przez władze opowiadanie „O tym, który okazał skruchę", wydawała się ważniejsza niż to, co działo się dookoła. I gdy Irenie wskazano jej miejsce – na twardym sienniku – obojętnie kiwnęła głową. To wszystko działo się z kimś innym.
Zresztą w byłym domu bogacza panowały znacznie lepsze warunki niż w noclegowni, w której ona i Rek zatrzymali się przed audiencją u Interpretatorów. „Ubodzy" najadali się do syta, gdyż przytułek otrzymywał bogate datki. Dbałość o higienę, niezależnie od specyfiki zakładu, zasługiwała na najwyższą pochwałę i Irena, niezależnie od swych początkowych obaw, nie musiała zajmować się brudną robotą. Ochotnicy harowali ze wszystkich sił, w przeciwnym razie ich zasługa przed Objawieniem mogła pójść na marne!
„Przytułek dla ubogich" był tym ujściem, tą „łapówką", dzięki której nawet mordercy, którzy wcześniej planowali swe zbrodnie do najmniejszych szczegółów, mogli liczyć na zawarcie kompromisu z wszystkowidzącym Objawieniem. Celami dobrych uczynków byli ludzie stanowiący najwdzięczniejszy obiekt bezinteresowności – kalecy, obłąkani i dzieci. Nieuczciwi handlarze, uliczne rzezimieszki, a nawet zwykli bandyci odkupywali swe winy, wycierając wymiociny, wynosząc nocniki i myjąc sparaliżowane staruszki. I od czasu do czasu wyniośli służący przynosili kosze pełne darów od Wysokiego Dachu. A barczyste, wyglądające na strażników zuchy zamiatały podwórze i czyściły szambo.
Do ich obowiązków należało też pilnowanie bramy i tresowanie pilnujących przytułku psów. „Ubodzy" w żadnym wypadku nie mogli uciec, oczywiście dla własnego dobra.
Irena się uśmiechnęła.
Nie miała czasu, żeby wszystko zobaczyć i dokładnie poznać zasady życia w przytułku. Miała jednak szczęście, już pierwszego dnia znalazła sympatycznego rozmówcę. I wkrótce poczuła, że jeśli pozna świat „ubogich", zrozumie cały ten model.
Myliła się jednak.
Staruszek z lutnią spędzał czas w kącie podwórza, dość spokojnym i cichym miejscu, w którym słońce przygrzewało od rana do samego południa. Staruszek uderzał w struny i śpiewał ciche piosenki bez melodii ani rytmu, monotonne, lecz posiadające dziwnie magnetyzujący wpływ na słuchacza – w każdym razie na Irenę.
– Tak, czytałem „Tego, który okazał skruchę". Opowiedzieć ci? Nie. Nie boję się. Ale czy ty potrafiłabyś opowiedzieć, jak na przykład leje się ta woda?
Ze szlaucha, prowadzącego od pompy, falami tryskała migotliwa struga. Żeliwny kocioł powoli się napełniał – któryś z ochotników już się przy nim krzątał, podpalając pod nim ogień. Będzie ciepła woda do kąpieli.
Dziwna sprawa. W wielkim, zewnętrznym, „oryginalnym" świecie opowiadania Ireny nie dostały nawet nominacji do Srebrnego Wulkanu. W modelu numer jeden była to już całkiem niezła twórczość – choćby Semirol właśnie pod wpływem ich lektury podjął decyzję odnośnie do jej życia i śmierci... A wychodzi na to, że tutaj będąca w niełasce autorka Chmiel stała się niemal władczynią dusz. Czy to przypadek, czy kolejny złośliwy żart Andrzeja Kromara?
– Opowiedz, Muzyku.
– Nie mogę...