Zamknęła zmęczone oczy.
Dziś odbędzie się ucieczka. Dziś opuści przytułek. Dziś... Wydało jej się, że wydostanie się poza podwójny płot oznacza powrót do domu. Usiądzie za komputerem, przez noc napisze opowiadanie i przekaże je komisji nominującej do Srebrnego Wulkanu... Tylko po co jej ten Wulkan?!
– Co z tobą? – zapytał cicho Muzyk.
Drgnęła. Starzec milczał już od kilku dni. Nastąpił nawrót choroby.
– Nic.
– Przecież widzę...
Irena odwróciła głowę.
– Marzę o Srebrnym Wulkanie... Jestem obłąkana. O co chodzi?
Muzyk westchnął.
– Potrzebujesz... Mrocznego Interpretatora. Powinnaś...
– Kogo? – Irena zmarszczyła brwi.
– Mrocznego Interpretatora. Tego, który uczy ludzi, jak ustrzec się przed wyrokami Objawienia... Tak przynajmniej powiadają. A może kłamią... Kim jest dla ciebie ten chłopak?
– Który? – znów zapytała Irena rozmyślnie głupkowatym tonem.
– Ten, co rozładowuje wóz.
Irena zamarła. A więc to tak; cała jej staranna konspiracja prowadzi tylko do tego, że jej myśli są widoczne jak na dłoni.
Otwarła usta, próbując wymyślić jakąś odpowiedź, lecz w tym momencie ktoś z zewnątrz zastukał w bramę. Natarczywie, nachalnie. Rozszczekały się psy.
Nosaty staruszek wyszedł na ganek. Obwiódł wzrokiem podwórze, wóz, robotnika Reka z workiem na ramieniu; kiwnął na dwóch strażników, którzy wynurzyli się z oficyny, i z niezadowoloną miną podszedł do bramy.
Muzyk zagrał dziwaczny, długo brzmiący akord.
Czas był nietypowy. O tej porze nie przyjmowano darowizn, nie wpuszczano robotników ani tym bardziej nowych pensjonariuszy.
Irena zauważyła, jak Rek zbladł pod warstwą opalenizny i kurzu.
– Kto tam? – zapytał staruszek, odsuwając zasuwę wizjera. Irena nie usłyszała odpowiedzi, jednak staruszek drgnął, zasępił się i gestem polecił strażnikom, by zabrali psy. Brama zaskrzypiała i stanęła otworem.
Irena zorientowała się, że chowa się za plecami Reka. A on trzyma rękę w dziwnej pozycji, jakby podtrzymywał coś, co wisiało na jego boku, pod kurtą.
Weszli dwaj mężczyźni; nie byli to „odkupiciele" ani potencjalni „ubodzy". Obaj byli ubrani na czarno, mieli czapki z piórami, starszy zaś trzymał w opuszczonej ręce jakiś oficjalny dokument opatrzony pieczęcią.
– Nakazuje ci się, lekarzu, wydanie obłąkanej, ciężarnej kobiety, którą dostarczono ci z pałacu Interpretatorów na utrzymanie i leczenie...
I podał staruszkowi dokument. Ten wziął go drżącą ręką, zawahał się, odwrócił...
Lekarz z pokrytym żyłkami nosem wciąż się jeszcze odwracał. Irena próbowała westchnąć...
To było oczywiste, że z nikim jej nie pomylą. I nie będą musieli sobie przypominać, kim jest ani kiedy została przywieziona – jej znak rozpoznawczy wydają od razu z kretesem. Brzuch...
Rek przeskoczył przez wóz. W jego dłoni niespodziewanie pojawił się kindżał, mężczyźni w czerni odskoczyli. Wyraźnie nie oczekiwali takiego obrotu sytuacji, mieli jednak znacznie lepszy refleks niż Irena.
Któryś z „ubogich" krzyknął ze strachem. Fałszywie zabrzmiała lutnia. Psy ujadały jak szalone.
– Zamknąć bramę! – władczo warknął mężczyzna, który przyniósł dokument z pieczęcią. – Żywo!
Zarówno on, jak i jego towarzysz, byli uzbrojeni w ciężkie szpady. Dziwny, jasnowłosy Rek z zapędami szermierza znalazł się pomiędzy dwoma ostrzami – wraz ze swym kindżałem.
Czyżby zabójstwo „na służbie" nie było zabójstwem?
Czy Wysoki Dach odkupuje grzechy swych podwładnych? Może robi to z wyprzedzeniem i na wozie, przy którym stoi teraz Rek, leży zapłata za jego przelaną krew? Mąka, mięso, olej dla ubogich?!
– Bój się Objawienia – rzekł ten, który przyniósł nakaz. – Rzuć broń... bezinteresowny.
Rek milczał. Irena nie widziała jego twarzy. O czym teraz myślał? O kobiecie, z którą tak naprawdę nic go nie łączy, oprócz kilku opowiadań? O samych tekstach, „O rycerzu, który czynił zło, by być bezinteresownym"?!
Ciekawe – przemknęło je przez głowę – który z tych uzbrojonych mężczyzn czyni teraz zło, a który dobro? Naprawdę trudno powiedzieć. Rek reprezentuje interesy Ireny – a tych dwóch ze szpadami prawdopodobnie interesy państwa...
Kiedy się nad tym wszystkim zastanawiała, Rek skoczył.
Jego przeciwnicy byli wytrawnymi szermierzami. Ruchy walczących były zbyt szybkie dla postrzegania Ireny.
Rek przyłapał jednego z nich na zbyt szerokim wypadzie. Zanurkował pod ostrze i złapał atakującego za rękę; rozległ się stłumiony okrzyk. Szpada poleciała w dół, jednak Rek złapał ją kilka centymetrów nad ziemią.
Pozbawiony oręża wróg cofnął się – wzrok miał mętny, najwyraźniej Rek złamał mu rękę.
Irena przegapiła atak drugiego przeciwnika. Rozmazane ruchy, ułamek sekundy...
Mężczyzna w czerni uchylił się przed wypadem, krótko i wulgarnie zaklął i swym przeważającym ciężarem odrzucił rycerza, tak że ten uderzył plecami w wóz. Rozgrywanie tu turnieju nie leżało w interesach przedstawiciela Wysokiego Dachu. On reprezentował władzę. Brama zaraz zostanie zamknięta i...
Zaszło jednocześnie kilka wydarzeń.
Ochroniarze spuścili psy, które rzuciły się na wszystkich bez wyjątku. Zapiszczały rozbiegające się dzieci; muzyk w swym zakątku nieumiejętnie zasłaniał się lutnią; nie mógł biegać i Irena modliła się – nie wiadomo do kogo – by psy nie potraktowały go jak łatwej zdobyczy.
Nosaty lekarz wrzasnął coś niewyraźnie. Nie posłuchały go ani psy, ani ochroniarze; jeden z ochotników bronił się, wymachując pałką, inny chwycił za topór.
Wysoko na płocie – jak ona zdołała się tam wspiąć? – siedziała jasnowłosa dziewczynka i nie spuszczała z Ireny przerażonego, błagalnego spojrzenia.
Ogólna panika zadziałała na imperatora Grocha niczym zastrzyk adrenaliny. Wyjąc coś o prawie i porządku, wpadł na pole bitwy, z dziwną wściekłością rzucił na nierozładowany z wozu worek mąki i rozerwał go gołymi rękami.
Powietrze wypełniło się białym pyłem.
– Pani Chmiel!!
Rek stał w bramie. W jednej ręce trzymał szpadę, drugą wyciągał w stronę Ireny.
Drogę zagradzał jej mężczyzna w czerni. Irena ze zdziwieniem spojrzała na swe ręce – po łokcie uwalane w mące, z białymi, zaciśniętymi pięściami.
Twarz tego, który tarasował jej drogę, była zalana krwią z płytkiej rany na czole.
Nie zastanawiając się, co robi – intuicyjnie – Irena sypnęła mu w oczy zawartość zaciśniętych pięści.
Krew i mąka – niezłe ciasto.
I prawie już dosięgając wyciągniętej dłoni Reka, spojrzała na Muzyka.
Tak, usłyszał. Pozostali mogli puścić to mimo uszu, ale obłąkany starzec usłyszał. „Pani Chmiel".
Z trudem odrywając wzrok od jego wstrząśniętej twarzy, Irena rzuciła się w stronę bramy. Za jej plecami pozostała panika i zamieszanie; ochroniarze ganiający za psami, nosaty lekarz trzymający się za serce, imperator Groch dzielnie walczący z zapasami żywności, ochroniarze, którzy stworzyli pacyfikujący oddział sanitariuszy i dwóch mężczyzn w czerni – obaj byli ranni, lecz wciąż zdolni do zorganizowania pościgu.
I jasnowłosa dziewczynka na płocie. Dziesięcioletnia dziewczynka, której nikt już nigdy nie pogłaszcze.
Noc spędzili w lesie, w uprzednio przygotowanej przez Reka kryjówce. Nocowali bez ognia, praktycznie bez snu i niemal bez słów.
I co dalej, chciała zapytać Irena, ale język stał jej kołkiem w gardle. Bezinteresowny rycerz i bez tego zdawał sobie sprawę, że ich sytuacja nie jest szczególnie optymistyczna.