Ale też nie tragicznie zła. Nie ma tu posterunków policji, obowiązku meldunkowego, sieci komputerowej... W zasadzie mogłaby się nająć jako pomoc przy jakimś zamożnym gospodarstwie i bez specjalnego trudu ukryć przed Wysokim Dachem.
– Czy to Wysoki Dach mnie... przesiaduje?
– Wysoki Dach ściga autorkę Chmiel już od dawna – odparł Rek znużonym tonem. W jego głosie brzmiał lekki wyrzut: no i po co udawać głupią?
– Mam dom – rzekła po chwili. – Pan ma konia... Moglibyśmy... To dzień drogi i będziemy na miejscu...
Rycerz westchnął.
Najwyraźniej miejsce jej zamieszkania było prześladowcom znane. I zapewne byli tam podczas nieobecności Ireny... A z Semirolem mieli po prostu szczęście, że po przejściu z modelu numer jeden do modelu numer dwa nie natknęli się w domu na mężczyzn w czerni, od razu zapoznając się z treścią zwiniętego w rulon dokumentu, spełniającego tu funkcję nakazu aresztowania...
Semirol. Semirol.
– Znalazłem go dla pani – rzekł głucho Rek.
Irena milczała przez chwilę. I aż podskoczyła.
– Co?!
– Znalazłem egzemplarz opowiadania „O tym, który okazał skruchę". To zapewne jeden z ostatnich. Proszę...
Poruszenie w ciemności. W dłoni Ireny znalazł się gruby rulon papieru, przypominający zwiniętą tapetę.
Próbowała opanować drżenie.
– Dziękuję, Reku...
Nie wiedziała, za co dziękuje. Zapewne za opowiadanie. Gdyż nawet wdzięczność za ratunek wyraźnie ustępowała tej niespodziewanej radości, nagłej wierze, że teraz na pewno wszystko się ułoży, a ona wszystko zrozumie, znajdzie klucz do tego świata, odszuka Andrzeja... Powróci do domu...
„To zapewne jeden z ostatnich". A więc są w stanie zniszczyć jej opowiadanie, całkowicie, wszystkie egzemplarze... Trzeba zapamiętać tekst – słowo w słowo – aby później odtworzyć...
Potem. Dla komisji nominującej do Wulkanu.
Irena się uśmiechnęła. Dobrze, że Rek nie widział tego uśmiechu.
Rozwinęła rulon. Nawet w świetle gwiazd było widać, że nie zawiera on dużo tekstu.
– Rek... krzesiwo, świeczka... kaganek... mamy cokolwiek?
Westchnął.
– Pani...
Zacisnęła zęby. Jasne. Musi poczekać na świt.
O świcie w lesie zrobiło się chłodno, prawie jak w zimie. Tak w każdym razie wydawało się Irenie. Być może jej dreszcze wywołane były nerwami, wilgocią i bezsennością – niezależnie od przyczyn „autorka" Chmiel dygotała jak w gorączce i zaniepokojony Rek szczelniej otulił ją kocem, i położył się obok, próbując ją rozgrzać.
– Najwyższy Interpretator... – wymamrotała, szczękając zębami. – Do diabła, żeby sobie tylko języka nie odgryźć... Najwyższy Interpretator nie był osobą, której szukam... On jest tylko Najwyższym Interpretatorem... Kukiełką...
– Najwyższy Interpretator jest kukiełką? – zapytał Rek po chwili milczenia.
W pobliżu, na polanie, pasł się niewidoczny w ciemnościach koń.
Irena westchnęła.
– Kim jest Mroczny Interpretator?
Rycerz milczał. Mocniej przycisnął ją do siebie, poczuła sprzączkę na jego pasie, sznurowanie jego kurty, twarde mięśnie.
– Pamięta pan, Rek? Szukam człowieka, który... może pociągać za sznurki tego świata. Nie jest nim najwyższy Interpretator... Hercog zapewne też nie... Więc kto?!
– Stwórca – wysunął przypuszczenie Rek z lekkim uśmieszkiem.
– Stwórca – odezwała się Irena jak echo. – I niestety, może on być również każdym... trenerem miejscowej... drużyny piłkarskiej... Przepraszam, Rek. Wygaduję bzdury...
Niebo zaczęło szarzeć. Jeszcze trochę i będzie można rozwinąć rulon. I przeczytać w końcu tekst, z którego powodu skromna kobieta nie ma w tym patriarchalnym, średniowiecznym świecie spokoju.
Delikatnie uwolniła się z objęć Reka. Usiadła. W lesie zaczęły śpiewać pierwsze ptaki. Irena po raz kolejny przekonała się, że świt jest najpiękniejszą porą dnia. Jaka szkoda, że w swoim życiu tak rzadko oglądała poranki, gdyż późno kładła się spać i budziła dawno po wschodzie słońca.
Sięgnęła do rzeczy Reka. Wyjęła z podróżnej sakwy rulon i rozwinęła go z wewnętrznym drżeniem.
Gdy zbliżyła tekst do oczu, była w stanie odcyfrować litery. A w każdym razie pierwszą – starannie wykaligrafowaną, ogromną, czerwoną i opatrzoną w zawijasy literę „P"... „Pewnego razu..."
Przeniosła wzrok na koniec tekstu. Jest podpis... „Irena Chmiel". Jej charakter pisma, starannie skopiowany przez kogoś z oryginału.
Rek usiadł. Jednym gwałtownym ruchem, jakby wewnątrz niego nagle rozprostowała się sprężyna.
– Słyszy pani?
Zamrugała oczami. Daleko w lesie... Tak. Dźwięki rogu, a potem szczekanie psów.
– Polowanie? – zapytała Irena niepewnie.
Rek – jego twarz powoli stawała się widoczna w ustępującym mroku – zacisnął cienkie usta.
– Tak... Polują na nas, pani Chmiel.
Tak. Jeszcze kilka miesięcy i będzie jej się trudno poruszać. Na razie jeszcze wszystko w porządku. Jednak sama myśl o tym, że będzie musiała tu zostać, urodzić wampirzątko na sianie, a potem wychować go jako wiejskiego chłopca... albo nawet nieślubnego arystokratę, bękarta... od samej tej myśli albo z rezygnacją opadały jej ręce, albo, jak tym razem, rodziła się w niej nieprzeparta chęć działania...
Las ciągnął się bez końca. Rek szedł z przodu, prowadząc konia za uzdę. Najwyraźniej miejsce ich noclegu zostało już odkryte... Ciekawe, czy Objawienie nie karze za prześladowanie niewinnej, brzemiennej kobiety? A może ci, którzy podążają teraz ich śladem, zawczasu odkupili się darowiznami, prezentami dla sierot, darmową służbą w lecznicach albo przytułkach?
A może, wedle praw tutejszego Objawienia, winna jest tylko ona, nieprawomyślna autorka, a ci, którzy ją ścigają, spełniają jedynie rolę społecznych sanitariuszy? I Objawienie ich jeszcze nagrodzi?!
Drzewa zaczęły się przerzedzać. Rycerz odwrócił się.
– Zaraz wyjdziemy z lasu... Trzeba będzie pokonać rzekę... Jest tam droga... Wzdłuż stromego brzegu...
Irena skinęła głową.
Wystarczyłby postój, króciutki... tylko na minutkę. I przeczytać opowiadanie „O tym, który okazał skruchę". Chciała to zrobić już od chwili, gdy nad horyzontem pojawiło się słońce. Światło było idealne do czytania... lecz niestety, nie mieli nawet minuty.
Trzeba iść przed siebie, w przeciwnym razie będzie relacjonować treść opowiadania katowi... z objaśnieniami i komentarzami autorki.
Las się skończył.
Tak, brzeg jest stromy. To już przedgórze; Irenie wydało się nawet, że poznaje okolicę. Jakby coś podobnego widziała już z okna samochodu, przelotnie, przejeżdżając obok z bezpieczną prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Spod końskich kopyt sypały się kamienie. Staczały się po stoku i z pluskiem wpadały do wody. Na dnie wąwozu płynęła rzeczka, a raczej strumień.
Irena musiała się pospieszyć.
Kiedyś z Andrzejem przez cały dzień budowali na podobnym strumieniu tamę. I utworzyli zbiornik trzy na trzy metry, w którym woda sięgała Irenie do podbródka. I przez dwadzieścia minut grali dmuchaną piłką w wodne polo, dopóki nie pojawił się leśniczy i nie urządził im awantury; zagroził nawet mandatem, gdyż, jak się okazało, podobne zapory są dla delikatnej przyrody bardzo szkodliwe.
– Uwaga, pani Chmiel! Ireno...