A może aż tak się stęsknił?
– Czy w domu są jacyś obcy?
Żadnej reakcji. Przymilne ślepia.
Drzwi wejściowe były otwarte. Co więcej, białe drzazgi na podłodze i wyłamany zamek świadczyły o tym, że wejście nie odbyło się w pokojowy sposób.
Oczywiście. Andrzej nie ma klucza, a jeśli chce wejść, nic go przed tym nie powstrzyma.
– Nie wierzę własnym oczom! – stanęła pośrodku przedpokoju, krzyżując ręce na piersiach. – Zaklinałeś się, że już nigdy w życiu tu nie przyjdziesz!
Milczenie. I nietypowy zapach – jakby obecności kogoś obcego albo jakby dom pachniał inaczej.
Irena rozejrzała się z niepokojem. Nie, wszystko wyglądało jak zwykle. Wszystko, do najdrobniejszych szczegółów.
Ale tej plamy pod drzwiami nie było. Co tu rozlał? Atrament? Olej silnikowy?
– Andrzeju – powiedziała ostrym głosem. – Wychodź.
Milczenie.
Otwarła drzwi dużego pokoju; w kominku dymił się popiół. Fotele przed okrągłym stołem były brązowe, a nie niebieskie; Irena zacisnęła zęby.
– Andrzeju!
Zdziwiła ją zawartość kominka. Jakieś zwęglone łachmany.
W kuchni znów zauważyła ślady czyjejś obecności. Długotrwałej, bałaganiarskiej i absolutnie rozpanoszonej. Sensej biegał za nią jak cień i w jego wiernych oczach nie było ani śladu poczucia winy.
– Jak to tak, Sensej?! Był tu obcy człowiek... dlaczego na to pozwoliłeś?
Odpowiedzią było radosne merdanie ogonem.
– Gdzie teraz jest? Gdzie?
Pies podbiegł do drzwi wejściowych. Irena ruszyła za nim; dzieci sąsiadów wciąż przed bramą ganiały za piłką.
– Walek!
Drgnęła mimowolnie. Chłopak z rozwichrzoną czupryną, który do niej podbiegł, był starszy, niż oczekiwała.
– Gdzie jest pan Andrzej... gdzie jest wujek, który tu był?
Chłopak spojrzał na nią z zaskoczeniem.
– Pół godziny temu. W domu. Był wujek. Nie widzieliście, dokąd poszedł?
Walek nie wiedzieć czemu się zawstydził. Pogrzebał w kurzu czubkiem znoszonej tenisówki.
– Ale przecież... ciociu, Ireno... Przecież to była pani...
Ślub wzięli szybko i bez żadnych uroczystości. Mówiąc tradycyjne „tak", Irena strasznie się peszyła z powodu pantofli z przekrzywionymi flekami: wszystko wydarzyło się tak nagle, że nie zdążyła odwiedzić szewca.
Następnego dnia przyprowadziła młodego męża do grupy znajomych z roku. Z tego powodu z korytarza w akademiku zostały usunięte meble, a troje zdjętych z zawiasów i ułożonych na taboretach drzwi tworzyło improwizowany stół. Dziewczyny pichciły całą dobę. Irena ubrała coś w rodzaju sukni ślubnej; a co do Andrzeja, to był tego dnia szczególnie szarmancki. Irena czuła się trochę jak sztukmistrz, który przed znajomymi wyjmuje królika z kapelusza.
Jeszcze w taksówce wymogła na nim przyrzeczenie, że nie wspomni o orkiestrze dętej pod oknami Iwonika – by nie poddawać biednego chłopca traumie... Andrzej był zgodny, wesoły i żartował tak, że nawet taksówkarz – co widziała Irena – gorączkowo starał się zapamiętać jego dowcipy, by potem rozśmieszyć nimi przyjaciół.
Przyjechali. Siedli za stołem. Irena widziała, jakim wzrokiem patrzyli na Andrzeja jej znajomi z roku – przeczuwając pojawienie się obiecanego królika z kapelusza.
Wypili za nowożeńców – i od tej chwili Andrzej zamilkł.
Siedział obok młodej żony, u szczytu stołu i mroczniał w oczach. Wpatrywał się w obrus przed sobą, wymigiwał się od toastów i coś mamrotał, zerkając ze złością na kieliszek szampana. Za stołem powoli zalegała pełna zakłopotania cisza; Irenie wydawało się, że jest smażona na wolnym ogniu. Biała bluzka bezlitośnie podkreślała czerwoną szyję, purpurowe policzki i płonące uszy; przyjaciółki rzucały wymuszone żarty, zawistnicy demonstracyjnie spoglądali w sufit, a chłopcy marszczyli się i coraz częściej wychodzili na papierosa.
W końcu Andrzej skrzywił się, jakby przeżuł cytrynę. Wstał z kieliszkiem w ręce. Za stołem zapadło napięte milczenie. Andrzej objął obecnych posępnym spojrzeniem – i zapytał, nerwowo postukując kostkami palców w brzeg stołu:
– A tak przy okazji, co sądzicie o karze śmierci?
Od tej pory to zdanie stało się na ich roku hasłem. Gdy nie było co powiedzieć, pytali, spoglądając na siebie wieloznacznie: „A co sądzicie o karze śmierci?".
Irena wyszła z imprezy wcześniej. Andrzej dogonił ją na ulicy, długo szedł obok w milczeniu i nagle rozpoczął dziwny monolog. Początkowo miała wrażenie, że cytuje z pamięci jakichś zapomnianych poetów – potem jednak z przesadnym lękiem zdała sobie sprawę, że jej mąż po prostu prosi o wybaczenie i jego zrytmizowane wyznanie winy nie jest zwykłym rymowanym tekstem, lecz przerażającym w swej doskonałości wierszem.
Mówił przez cały wieczór. Gdy wrócili do domu i położyli się do łóżka. A rankiem – gdyż poranek, o dziwo, mimo wszystko nastąpił – żadne z nich nie mogło sobie przypomnieć ani linijki. Jakby nic się nie wydarzyło. Irena płakała ze złości, a Andrzej pocieszając ją, wzruszał ramionami z poczuciem winy.
– To było olśnienie – nie da się tego odtworzyć.
– A co ty sądzisz o karze śmierci?! – pytała przez łzy złości.
Wzruszał ramionami.
– Teraz nic.
– Andrzej!
Dom milczał, lecz Irena wcale nie oczekiwała na odzew. Dom był pusty i zawołała odruchowo, dla uspokojenia samej siebie.
Przeszła po pokojach. Zatrzymała się w gabinecie, przysiadła na skraju kanapy i przeciągnęła dłonią po pomarszczonym kocu.
Wyjęła z torebki notes. Wyraźnie napisała pod rysunkiem płonącego zamku: „W domu nikogo nie ma, fotele nie są brązowe, lecz niebieskie. Drzwi zostały otwarte łomem. Pies nie jest zły... i nie jest ułożony. Żółwia nie ma. W domu ktoś mieszkał".
Przeczytała to, co napisała. Skrzywiła się. Nie, za coś takiego nie przyznają Srebrnego Wulkanu.
Która godzina?
Od chwili gdy zauważyła dwa samochody pełznące naprzeciw siebie po szerokim zakręcie szosy, minęło około godziny. I teraz, gdy odtworzyła przed oczami ten obraz, nagle się zachmurzyła.
Schowała notes, wstała i ruszyła do garażu.
Samochód stał na miejscu. Brudny, z zachlapanymi błotem bokami, co wstrząsnęło Ireną bardziej niż niezwykły kształt dachu.
Gdyż samochód, do którego przywykła, nagle zrobił się garbaty jak wielbłąd. Podobnie jak tamte, żółty i biały, które widziała ze wzgórza.
Stała przez chwilę, przestępując z nogi na nogę.
Potem wyjęła notes i dopisała pod płonącym zamkiem: „Samochody są inne. Mój także. Jest garbaty. I brudny".
Wydała długie westchnienie. Spojrzała na zegarek.
– Andrzeju...
Tam, skąd przyszła, minęło siedem minut. Eksperci najpewniej spoglądają po sobie wieloznacznie, udając, że choć trochę rozumieją, co się tu dzieje. A Peter Nikołan zaciera dłonie, zdzierając z nich biały naskórek.
W zasadzie nawet w tym momencie może wejść na wzgórze i przejść przez te improwizowane wrota. Peter będzie w rozpaczy; zresztą materiału na opowiadanie jest już dostatecznie dużo. A może nie wystarczy jej Srebrny Wulkan w kategorii „noweli"?
Uśmiechnęła się. A jeśli ta kanalia, ten mistrz od modelików, w tej chwili ją obserwuje – w jakiś sprytny, modelatorski sposób?
– Andrzeju – rzekła z wyczerpaniem. – Zmęczyłeś mnie.
Kalendarz wisiał na zwykłym miejscu, w sypialni, i był otwarty na grudniowej stronie.