– Potrzebuje antybiotyku – rzekł Semirol po półgodzinie milczenia.
Irenie przypomniało się przestronne „gospodarstwo" Nicka. Westchnęła przez zęby.
– Będzie wielka szkoda, jeśli umrze – rzekł zamyślony Semirol. – W końcu, by sprzeciwić się fundamentalnym prawom wszechświata, trzeba być... krótko mówiąc, ten człowiek zasługuje na szacunek.
Irena milczała. Semirol spojrzał na nią i wydał z siebie westchnienie.
– Objawienie powinno w zasadzie unicestwiać takich jak on. Tylko po to, by nie plątali się pod nogami, rozkołysując łódź. Zauważ, największa stabilizacja w tym modelu jest osiągana za pomocą bezczynności. Ani zasługi, ani przewinienia...
– Przecież jesteś prawnikiem – odparła niechętnie. – „Celowe zaniechanie" jest tu całkiem odpowiednim terminem...
– Ale to się zdarza jedynie w krytycznych przypadkach. Na przykład... Widzę, że staruszka chce przejść przez ulicę. Mogę jej pomóc albo nie... Czy Objawienie uzna to za „celowe zaniechanie"? Szczególnie jeśli staruszkę przejedzie ciężarówka?
– Tu nie ma ciężarówek, Janie – Irena uśmiechnęła się z przymusem.
– Ciekawi mnie coś jeszcze... po co twój Andrzej „wybudował" tu fałszywe średniowiecze?
– Jest tak samo mój jak i twój – odcięła się odruchowo Irena.
Semirol wzruszył ramionami.
– Sądzę, że uprościł to wszystko, by uzyskać jak największą czystość eksperymentu... Ireno, ja...
Zająknął się, skrzywił się, dorzucił gałązek do ognia i potarł prawą, drgającą powiekę.
– Ireno... Czy ten tak zwany model, który ja zwykłem uważać za rzeczywistość, także jest uproszczony?
– Nie wiem – odparła Irena szczerze.
Semirol zamilkł. W blasku ogniska jego twarz wyglądała na młodszą, delikatniejszą, a nawet bardziej arystokratyczną niż w świetle dnia.
Ze wschodem księżyca Rek zaczął majaczyć.
Mamrotał coś raz głośniej, raz ciszej; niekiedy bez sensu, rzadziej do rzeczy. Semirol zasypiał i co chwilę się budził. Irena spędziła tę noc bezsennie.
– Trzeba zrobić sadzonki... ziemia jest odpowiednia... najwyższa pora... – szeptał Rek.
Irena przypomniała sobie, jak przegonił handlarza, który postanowił zasłużyć sobie na pomyślność. I jak uratował starą kobietę przed ogromną, rozpędzoną beczką.
– Nie stójcie tak blisko, wy wszyscy... – żądał Rek przez zaciśnięte zęby. – Odejdźcie... odejdźcie...
Irena otulała go w płaszcz, sprawdzała puls, kładła mu dłoń na czole, poprawiała uwalane we krwi bandaże.
Przypomniała jej się jego twarz, gdy dowiedział się, kto jest ojcem dziecka. Tam, w jaskini, kilka godzin przed nieuchronną śmiercią, w niemal całkowitym mroku. Pochodnia ledwie się paliła, a ona i tak doskonale zapamiętała wyraz jego oczu; może dlatego, że nigdy go jeszcze takim nie widziała.
– Nie jestem sam – mamrotał Rek. – Nie jestem sam... nie będę... nie zgadzam się... Zajrzyj w siebie, rzekła Jaszczurka; potrafisz zmieniać barwę. Jesteś niczym trawa... niczym ziemia... Lecz zajrzyj w swoje wnętrze... nie potrafisz okazać skruchy... nie jesteś człowiekiem. A Kameleon... odparł... że skrucha... czy może kogoś ogrzać... albo nakarmić...
Irena pochyliła się nad nim niżej. Chwyciła dłoń bezinteresownego rycerza i zacisnęła zęby, gdyż radliło ją od zapachu krwi.
– ...Tak, odparła jaszczurka. Usunięto ci Objawienie jak serce... ale nawet na zewnątrz nie przestaje ono bić... wyrzucone na brzeg, pozbawione wody... A ty jesteś pusty w środku i bezsilny, nie potrafisz okazać skruchy... Ty...
Rek mówił powoli, zacinając się, z szeroko otwartymi oczami, jakby czytał z kartki. Jakby tekst, kiedyś napisany, wielokrotnie przeczytany, z takim trudem zdobyty, a potem zamazany przez wodę z rozmytej kartki papieru, odrodził się teraz w nocnym mroku dwadzieścia centymetrów przed jego zmizerniałą twarzą.
– ...A on się śmiał. I powiedział. „Każdemu wedle zasług. Macie szczęście, że nie oceniam także zamiarów... I Jaszczurka z Kameleonem zamarli z przerażenia, a Stwórca przeszedł obok czarnego drzewa przy wieży, w kierunku, który pokazywał drewniany idol... wszedł do środka i za jego plecami zamknęła się brama..."
Rekiem wstrząsnął dreszcz wyczerpania. Cicho zajęczał. Zamknął niewidzące oczy.
Nad lasem wisiał księżyc. Nietoperze latały bezładnie, chaotycznie i, jak się zdawało, ogarnięte paniką.
Irena siedziała nad rannym rycerzem i jej myśli miotały się podobnie jak nietoperze. Chociaż nie; jej myśli pełzły jak ślimaki po mokrej szybie.
Musi się skoncentrować. Coś sobie przypomnieć, skojarzyć. Z jakiegoś powodu wydawało jej się, że od tego zależy życie Reka.
Księżyc niespiesznie przesuwał się po niebie. Irena wiedziała, że raz puszczone w ruch trybiki jej myśli już się nie zatrzymają. Zębatka za zębatką, kółko za kółkiem, dopełzną do właściwego miejsca. I z przerdzewiałego okienka wynurzy się ze skrzypem zrozumienie, niczym figurka w starym zegarze.
Inna sprawa, że może się to wydarzyć dopiero za dwa miesiące. Trochę za późno...
Ten, który okazał skruchę. Kameleon. Jaszczurka. Ironiczny Stwórca. Być może wszystkie egzemplarze jej ostatniego opowiadania zostały zniszczone, starte z powierzchni ziemi i pozostał tylko Rek, jego majaki, pamięć, w której chroniły się fragmenty tak ważnego tekstu.
Musi się zastanowić. Potrzebuje tylko trochę czasu, a wtedy...
Wieża.
Patrzcie, powiedział Rek. I sam patrzył. Jednak nie na wieżę, lecz na Irenę. Bardzo uważnie jej się przyglądał.
„Jaszczurka z Kameleonem zamarli z przerażenia, a Stwórca przeszedł obok czarnego drzewa przy wieży, w kierunku, który pokazywał drewniany idol... wszedł do środka i za jego plecami zamknęła się brama..."
Dawała Rekowi pić. Woda ściekała po spieczonych wargach rannego, kapała na zarośnięty podbródek, na szyję, za rogoże...
Wieża.
Dzień spędzili w zaroślach, w pobliżu źródła. Rycerz na krótko przyszedł do siebie i próbował upichcić na ognisku coś w rodzaju szaszłyka z grzybów. Irena wciąż czuła na sobie jego spojrzenie. Nie surowe i skupione, jak wcześniej, lecz smutne, bardzo ciepłe i uważne.
Irena nie mogła się zdecydować na zapytanie Reka o wieżę. Niepotrzebnie, gdyż ranny wciąż jeszcze nie mógł mówić.
A potem Rek znów pogrążył się w zapomnieniu. Semirol jeszcze raz przewiązał jego rany, a Irena, zaciskając zęby, wyprała w lodowatej wodzie zakrwawione bandaże. Kto wie, ile razy przyjdzie jej to jeszcze robić?
– To silny chłopak – rzekł Semirol. – Zresztą rany też nie są wcale takie groźne. Poradzi sobie bez antybiotyków.
Semirol zamilkł i w tym milczeniu zabrzmiało niedopowiedziane „ale".
– Ale?... – spytała Irena.
– Ale Objawienie bardzo się na niego uwzięło. Obawiam się, że...
– Rozumiem. Możesz nie kończyć.
Przez cały dzień prześladowały ją jaszczurki i kameleony. I natrętna jak mucha myśclass="underline" musi sobie przypomnieć... skoncentrować się...
Nie spała już drugą dobę. Przed oczami pływały jej kolorowe kręgi. Noc zamiast ulgi przyniosła jej strach.
– Zerwać... – mamrotał Rek. – Czerwony... w trawie... cieknie z niego... wypływa... zerwijcie go... kwiatek... jest cały we krwi... zerwijcie go i spalcie...
– On majaczy, Janie.
– Co mogę na to poradzić?
– Nie wiem.
– Uspokój się, Ireno. Jeśli sądzone mu jest przeżyć – nie umrze. Myśl o dziecku... Spij.