Irena podeszła do ogniska. Ogrzała dłonie nad tlącym się drewnem.
Wieża.
Powinna otulić się w płaszcz i przespać do rana. Cyniczny Semirol miał rację, przecież nie uda jej się niczego zmienić. Musi myśleć o dziecku.
Wieża.
Wysoka jak czteropiętrowy dom. Nie...
Na biurku. Wykonana z brązu... brunatna z zielonkawą patyną. Świecznik w kształcie wieży, który Andrzej znalazł na zakurzonej półce jakiegoś antykwariatu. Wewnątrz zapala się świecę – na twarze gości padają półokrągłe, ciepłe plamy światła... „Jakie to piękne, Ireno. Jakie oryginalne".
Jak mogła nie poznać go od razu?!
Wieża świecznika. A obok niego na szafie drewniana figurka jakiegoś zapomnianego dowódcy, który władczo wskazuje swej nieistniejącej armii drogę do zwycięstwa. Andrzeju, zetrzyj kurz. Trzeba posprzątać na szafie... Tyle tam rupieci... A te naprawdę ładne rzeczy giną.
Irena na czworakach odpełzła od ogniska. Miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
Wirowało jej w głowie.
– Janie...
Semirol obudził się momentalnie i bezgłośnie. Złapał ją za ramiona. W mroku zabłysły białka jego oczu.
– Co się stało?
– Janie... – Irena zlizała łzę, która spłynęła jej po policzku.
– Wiem, gdzie jest wyjście z modelu. Gdzie jest brama.
W każdej wiosce znajdowali się chętni do udzielenia pomocy rannemu. Irena przyglądała im się z mimowolną odrazą, nie zauważając nawet, że upodabnia się w ten sposób do bezinteresownego rycerza.
Rek prawie w ogóle nie odzyskiwał przytomności.
Ochroniarze nie powinni podróżować w dwukółkach. Dla rycerza to hańba, a dla damy zagrożenie. Każdy samozwańczy lekarz gotów był potwierdzić to przy pierwszej sposobności. Jednak Irena nie słuchała lekarzy.
– Potrzebujemy antybiotyków, Janie. I prawdziwych lekarzy... Tutaj nie mamy szans. Musimy jak najszybciej...
Zabłądzili. Stracili cały dzień. Potem go nadrobili. Kończyły się pieniądze, zaczęło też brakować prowiantu. Rek wyraźnie słabł, pogrążał się w coraz głębszej malignie, jednak fragmentów „Tego, który okazał skruchę" Irena nie usłyszała już więcej.
Potem zagłębili się w głuchy, sosnowy bór. Pnie niczym płot stały wzdłuż drogi i Irena zagryzała wargi, gdyż od upragnionego celu dzieliła ich jeszcze godzina drogi.
– Ktoś za nami jedzie – rzekł Semirol, odwracając się.
Droga była pusta. Nie rozlegał się żaden dźwięk, oprócz świergotu ptaków i nawoływania odległej kukułki. Semirol popędził muła.
– Wszystko w porządku, Ireno? Naprawdę wiesz, dokąd zmierzamy?
– Wejdziemy tam razem – odparła z obawą w głosie.
– Wejdziemy razem... Tunel jest przeznaczony dla mnie... Lecz wytrzymuje obecność... tego, kto jest blisko... jak w bajce o dziewczynce i srebrnych trzewikach... ten, kto ją trzymał...
Wciąż plotła bzdury i ze strachem zdawała sobie sprawę, że nie może przerwać, podczas gdy wyraźnie było już słychać daleki tętent kopyt; nie trzeba było do tego posiadać wyostrzonego słuchu Semirola.
– Szybciej, Janie! Wrócimy... Wszystko będzie dobrze... Po prostu znikniemy, wprost na oczach tych durniów. Śmiechu będzie co niemiara... no, szybciej, Janie!!
Koła podskakiwały na nierównej, leśnej drodze. Irena podtrzymywała głowę Reka, lecz mimo tego rycerz dwa razy boleśnie uderzył się w potylicę.
Ten muł po prostu nie był w stanie biec szybciej. Choćby miał paść trupem.
– Powtarzam, Ireno, uspokój się... Jeśli zobaczymy, że nas doganiają, wysforujesz się do przodu, a ja postaram się ich zatrzymać...
Wzniesienie. Droga w dół. Na wzgórzu pojawia się, jak spod ziemi, pięciu jeźdźców na wysokich koniach. Irena boleśnie uderzyła się w łokieć.
– Jest! – ochryple krzyknął Semirol.
Drzewa się przerzedziły. Irena mimowolnie otworzyła usta; czteropiętrowa wieża, dawny świecznik. A przed nią koślawa figura dowódcy, tyle że jego wskazująca zwycięstwo ręka została bezlitośnie oderwana podczas jakiejś burzy.
Przez chwilę poczuła się jak plastykowa zabawka, stojąca na tej szafie. Andrzej miał podobny gadżet, podarowany mu przez jedną z wielbicielek.
Brama.
– Ireno!!
Dwukółka zatrzymała się. Oderwało się od niej koło i teraz toczyło z gracją, zataczając pętle. Irena zdążyła podtrzymać głowę Reka; maleńki powóz przechylił się i podróżnicy wypadli z niego na zakurzoną drogę.
Skąd miała w sobie tyle siły? W jej stanie, gdy nie może dźwigać niczego ciężkiego?!
Chwyciła Reka pod pachy. Jego nogi wlokły się po trawie, głowa zwisała bezwładnie; dotychczas mętne oczy nagle szeroko się otworzyły. Irena napotkała jego całkowicie przytomne, zdziwione spojrzenie.
– Zostaw go! Uciekaj!
Nie przestawała go taszczyć.
Na polanę wpadli jeźdźcy. Stanęli w półkolu, uspokajając konie.
– W imieniu Wysokiego Dachu!...
Będą oficjalni i uprzejmi. Nie chcieli niepotrzebnie drażnić Objawienia.
– W imieniu Wysokiego Dachu, autorko Chmiel, proszę się zatrzymać!
Semirol się odwrócił. Irena zdążyła napotkać jego wzrok, potem krótko machnął ręką: uciekaj!
– Z drogi!
Semirol skoczył.
Wszystkie konie zarżały i cofnęły w popłochu, jeden z prześladowców nie utrzymał się w siodle i runął na trawę. Konie waliły kopytami w ziemię, stawały dęba i z przerażeniem cofały przed adwokatem. W pewnym momencie Irena odniosła wrażenie, że jest już po wszystkim, a Semirol zaraz ją dogoni, podchwyci Reka i razem przejdą przez bramę. A potem znajdą się w laboratorium Petera Nikołana, a pobudzeni od ciągłego picia kawy eksperci, w nieświeżych od stałego oczekiwania ubraniach, zerwą się z miejsc, zaczną jazgotać i bębnić po klawiszach komputera.
Ich prześladowcy się spieszyli. Potraktowali Semirola poważnie i szli na niego ławą, z pobladłymi, pozbawionymi wyrazu twarzami. Irena nie widziała na szczęście twarzy Jana.
– Wampir!! Wampir!! – ten, który spadł z siodła, z trudem podnosił się na nogi.
Rek poruszył się i wydał z siebie przeciągły jęk. Irena jęknęła także, nadepnęła na kamień i zraniła sobie stopę, a potem potknęła się o koślawą „gałąź", która kiedyś była wskazującą na wejście ręką.
Jeden z prześladowców dogonił Irenę trzy kroki przed dwuskrzydłowymi drzwiami. Poznała go. To był ten, który nie wywiązał się ze swojego zadania w przytułku. Teraz dyszał ciężko, nie spuszczając z Ireny nienawistnego spojrzenia. Gdyby ten wzrok mógł zabijać, Irena już dawno byłaby martwa.
Ponad jego ramieniem widziała przez chwilę bój na polanie. Dwóch przeciwników walczyło na śmierć i życie, obok leżało martwe ciało trzeciego, a czwarty unosił właśnie miecz...
Jeden z walczących wgryzł się mu w gardło. A może tylko tak się Irenie zdawało?!
– Autorko Chmiel – ochryple odezwał się ten, który stał obok Ireny. – W imieniu Wysokiego Dachu...
Z gardła Reka wydobył się ni to jęk, ni to ryk. Irena zrozumiała, że nie zrobi już ani kroku więcej.
I nawet gdyby dotarła do drzwi, nie zdąży ich otworzyć. Prześladowca trzymał w pogotowiu linę.
– Objawienie tego nie wybaczy – oznajmiła Irena głuchym głosem.
Człowiek w czerni zmarszczył brwi.
– Co?!
– Nie odpracujesz tego! – krzyknęła histerycznie. – Nie odkupisz winy! Objawienie cię...
Jego ciemne oczy zmieniły się w szparki.
– I ty, suko, będziesz mi mówić o Objawieniu?!
Jego ręka chwyciła Irenę za ramię. Napastnik przekroczył przez Reka, złapał Irenę za nadgarstek, przyciągnął do siebie...