I zachrypiał. Cofnął do tyłu, próbując zerwać z gardła czyjeś niezwykle długie palce.
– Uciekaj, Ireno!
Semirol był od stóp do głów zalany krwią. Spod prawej łopatki sterczała mu cienka, długa żerdź. Po prostu wampir z rożna.
Spotkali się wzrokiem. Na ułamek sekundy – zanim na ramionach wampira nie zawisło dwóch ocalałych nieprzyjaciół.
– Uciekaj!! Ocal go...
Ruszyła tyłem, podciągając ciężkie ciało Reka o kilka ostatnich centymetrów i bojąc się, że natknie się plecami na kute żelazo zamkniętych drzwi.
Ciemność.
Ostry zapach kociego moczu.
Rozdział 14
Po szerokim zakręcie szosy...
Pod Ireną ugięły się nogi. Usiadła na sprężystej podściółce z niezwykle gęstej, długiej, żółtobrunatnej i całkowicie wyschniętej trawy.
Szosa wygięta w półkole. Ruiny starej drogi. Gdzieniegdzie popękanej. Całkowicie pustej.
Rek leżał na plecach i jego wpatrzone w niebo oczy były w pełni przytomne.
Irena się rozejrzała.
Dwa bambusowe kijki narciarskie były wetknięte w pagórek w odległości dwóch metrów od siebie. Na wietrze trzepotały dwie pętelki na dłonie. Plastykowy uchwyt na jednym z kijków był pęknięty, na drugim w ogóle go nie było.
– Janie?!
Zrobiła krok do tyłu. Stanęła w kruchej, bambusowej bramce; czego oczekiwała?
Rek westchnął spazmatycznie.
Szelest suchej trawy. Pozbawiony liści zagajnik. Wysoko na niebie bezkształtna, rozmyta chmura.
Spojrzała w dół.
Jej dom stał na dawnym miejscu. Nie było ulicy, sąsiadów, studni ani wieży ciśnień – jedynie dom Ireny, przypominający beczkę, dziwny, nieznajomy, lecz niewątpliwie był to jej dom. Modele mogą następować jeden za drugim w dowolnej kolejności, a jej dom będzie wciąż stał w tym samym miejscu. Niczym punkt orientacyjny.
Rek spojrzał na Irenę – bez zdziwienia, ze znużeniem. To, co się wokół niego działo, traktował jako kolejny przejaw maligny. Wydawało mu się, że leży pod nieznajomym niebem, na gęstej, szeleszczącej trawie i nie ma wieży, koślawej figury ani prześladowców z Wysokiego Dachu.
– Janie – wyszeptała Irena. „Ocal go..."
Z przerażeniem spojrzała na swój brzuch. A potem w dół, na pustą drogę i samotnie stojący dom.
Na Reka Dziką Różę, bezinteresownego rycerza, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.
Przynajmniej tutaj, pomyślała Irena posępnie, nie dosięgnie go Objawienie.
Zostawiła Reka na wzgórzu. Ułożyła go jak najwygodniej, by stok osłaniał go od wiatru.
Przeklęta suknia, która teraz była szczególnie nie na miejscu, zaczepiała się wciąż o gałązki.
Nie ma płotu. Ani podwórza. Jedynie dom.
Objęła się ramionami.
Dom faktycznie przypominał beczkę. Ogromną, żelazną beczkę leżącą na boku, która do połowy wrosła w ziemię. Budowla była do tego stopnia stara, że spadziste ściany były gęsto porośnięte trawą – do samych okien.
Okna zaś przypominały grube okulary. Podobnie maleńkie, okrągłe i matowe.
Irena oblizała wyschnięte wargi.
Żelazna konstrukcja była upstrzona łatami. To tu, to tam pobłyskiwały matowe kawałki blachy. Wokół każdego okna laty układały się w okrąg.
– Samolot – rzekła Irena na głos.
Dom Ireny najbardziej przypominał fragment kadłuba z odciętym ogonem i kabiną pilotów. Bez skrzydeł. Samolot, pokrajany jak kiełbasa, wbity w ziemię i pokryty suchą trawą.
Potykając się i plącząc w sukni, Irena obeszła budowlę dookoła. Za kolczastymi zaroślami – potrzaskującymi i pozbawionymi liści – znajdowały się drzwi, kwadratowe, obite stalą, uchylone.
– To jest mój dom – rzekła Irena nie wiadomo do kogo.
– Mam chyba prawo do niego wejść?
Dziecko w jej łonie poruszyło się. A może jej się tylko wydawało.
– To jest mój dom! – powtórzyła Irena niemal z rozpaczą. Jednak do niego nie weszła.
Noc w niewielkim stopniu różniła się od dnia – była jasna, cicha i ciepła. Irena, która straciła wszystkie siły na przeciągnięcie Reka w dół, do drogi, spała mocno, bez snów.
Obudził ją Rek. Patrzył na nią.
Na wpół leżał, oparty na łokciu. Jego twarz, dotychczas blada jak ściana, po raz pierwszy od kilku dni przybrała w miarę normalną barwę.
„To silny chłopak... rany też nie są aż tak poważne, poradzi sobie bez antybiotyków".
– Tu nie ma Objawienia, Rek – rzekła szeptem.
Nie uwierzył.
Brzmiało to dla niego równie przekonująco, jak gdyby oznajmiła mu, że „nie ma tu nieba".
Wzeszło słońce. Mdłe, zasnute mgiełką. Zbytnio nie przygrzewało, ale mogło ujść w tłoku.
– Tu w ogóle niczego nie ma – rzekła Irena załamanym głosem. – I nikogo... Modelator jest zmęczony.
– Miałam też psa, Senseja... I żółwia. Z żółwia nie ma żadnego pożytku. Jego pysk przypomina po prostu rycerza w zbroi... niech się pan nie obraża, Reku. Nie to miałam na myśli. Rycerza, tak jak są narysowani w książkach... to obojętna i całkowicie beznamiętna morda. Uspokaja... Żółw nie reaguje nawet na imię... dlatego mu go nie dałam.
– Mieszkała pani sama?
– Przecież jesteśmy na „ty", Reku... Przecież mówię, mieszkał ze mną pies i żółw.
– Nie rozumiem – rzekł Rek bezradnym tonem. – A wampir?
– Wampir... Irena westchnęła.
Jeśli ten model funkcjonuje w standardowym reżimie dziesięć do jednego, tam gdzie został Semirol nie minęła jeszcze doba.
Być może Jan wciąż jeszcze umiera przebity osikowym kołkiem.
A może osikowe kołki go nie ruszają. Być może już dawno pokonał napastników i nasycił się ich hemoglobiną. I próbuje teraz wykupić się przed Oświeceniem.
Pogłaskała się po brzuchu. Przez ostatnie dni jej przyszła latorośl zachowywała się bardzo spokojnie – nawet jeśli kopała, to tylko wieczorami, przed snem.
– Muszę odnaleźć pewnego człowieka, Reku. Ostatnio niczego innego nie robię...
– Andrzeja Kromara?
– Tak.
Odchyliła się na oparcie fotela.
Gdy wchodziła do własnego domu, niemal zemdliło ją ze strachu. Jednak po przestąpieniu progu tego nie żałowała. To nic, że do przedpokoju przez uchylone drzwi naniosło ziemi i piasku; to nic, że pod nogami szeleściła ta sama, wyschła trawa – za to dalej, za korytarzem, przez który Irena przeszła z drżeniem serca, znalazła dziwną, lecz zupełnie przyzwoitą siedzibę, która zmęczonej Irenie wydała się wręcz szczytem luksusu.
Znalazła apteczkę z zapasem opatrunków. Były też jakieś lekarstwa, jednak znajdowały się w nieoznakowanych opakowaniach, były więc zupełnie nieprzydatne. Zresztą po uwolnieniu się spod kontroli Objawienia Rekowi wyraźnie się poprawiło i sterylne opatrunki w zupełności mu wystarczyły.
W kuchni znajdował się na wpół napełniony syfon i resztki chleba w chlebaku. Ledwie wyczuwalny zapach zgnilizny, pył po makaronie w szklanym słoiku i jeszcze jakieś resztki pożywienia, które trzeba było natychmiast wyrzucić.
Oraz cała skrzynka konserw. Jak gdyby poprzedni mieszkańcy – tu Irena uśmiechnęła się, gdyż ostatnim mieszkańcem była przecież ona sama – obawiali się problemów z zaopatrzeniem.