Выбрать главу

Dawny rysunek z notesu. Niedokończone opowiadanie.

Irena przygryzła wargę. Gdyby wtedy, w tamtym życiu, potrafiła pisać tak mocno. Tak przekonywająco. I koniec końców tak pięknie.

– Nie trzeba – rzekła cicho. – Nie trzeba modelować śmierci.

Płomień opadł. Ognisko płonęło jak wcześniej; mało tego, trzeba było dorzucić drewna.

– Miałem nadzieję, że mnie zrozumiesz, Chmiel.

– Aż tak ci jest potrzebne moje zrozumienie, Kromar?

– Nie – odparł niechętnie. – Jakoś to przeżyję... Ale pamiętam jeszcze, jak pociłaś się nad swoimi opowiadaniami. Jak wysiadywałaś przed monitorem, bladłaś i chichotałaś, biegałaś po domu jak wariatka... i po co?

Milczała.

– Każdy uczniak, który napisze okrągłą frazę; każdy garncarz, któremu uda się uformować dobry garnek... są w stanie mnie zrozumieć, Ireno. Wyobraź sobie nieskończoną liczbę garncarzy. I każdy wyjmuje z pieca najbardziej udane naczynie, jakie stworzył w życiu. I wszyscy oni są we mnie.

Milczała.

– Wzdychałaś z radości nad zapisaną kartką... A ja... Podniósł oczy i Irena mimowolnie podążyła za jego spojrzeniem.

Na niebie wisiała biała kometa z długim ogonem, która pojawiła się znikąd.

Irena milczała.

Przed chwilą stworzył i zniszczył model – w ognisku, przez kilka chwil. Mały, lokalny model. Kto wie, czy barbarzyńcy na murach byli jedynie ruchomymi figurkami. Czy nie posiadali jakiejś przeszłości i przyszłości. I czym różnili się od rycerza Reka, wampira Jana, lekarza Nicka...

– Jesteś odrobinę... przerażający, Kromar.

– Naprawdę? – wydawało się, że szczerze się zdziwił. Odetchnęła głęboko.

– Wysłali mnie, byś zwinął model.

Siedzący naprzeciw niej mężczyzna uśmiechnął się.

– Zwinął? Dokładnie tak kazali ci to przekazać? Ognisko się dopalało, jednak Irena wiedziała, że jeśli tylko sięgnie po suchą gałązkę, przewróci się na bok. Po co ma się wygłupić.

– Tak. Dokładnie tak prosili przekazać... Mało tego grozili, że zamkną model od zewnątrz. Aby uniknąć ewentualnych kataklizmów.

– Kata, kata, kata... – wymamrotał z roztargnieniem ten, który siedział naprzeciwko. – Kataklizmów...

– Peter Nikołan twierdził – przełknęła ślinę – że brakuje im energii. Bał się... że zmieni się rzeczywistość. Rak na prawdopodobnej strukturze...

– Rozejrzyj się, Chmiel. Czy to nie jest rzeczywistość?

Rozejrzała się.

Bazaltowa skała, zasłaniająca jedną trzecią nieba. Iskry, spiralami lecące do góry. Kometa wśród gwiazd, wyglądająca jak wymyślny ścieg pomiędzy guzikami.

– Zrozumie mnie każdy dzieciak, który po raz pierwszy zbudował zamek z piasku. Zresztą, co tam; nawet zwykłe pisklę, które przebiło skorupę jajka... jest w stanie mnie pojąć.

Uśmiechnęła się.

– Dlaczego się uśmiechasz?

– Jesteś patetyczny... Wydawało mi się, że zrobisz teatralną pauzę i powiesz: „To wszystko dla ciebie, Chmiel". I zaczniesz mnie całować.

Zaskrzypiało drzewo. Kometa wciąż była nieruchoma.

– Nie – wyszeptał. – Nic z tego.

Wstał. Irena napięła się, jednak on tylko dorzucił drzewa do ogniska. Buchnęły iskry, wciąż tak samo, po spirali.

– Dlaczego na mnie czekałeś, modelatorze?

Milczał.

– Dlaczego mnie wezwałeś? Dlaczego stworzyłeś dla mnie tunel? Połączenie sali tortur z domem wariatów? Dlaczego?

Nitki płomieni wyrastały ze sterty suchych gałązek. Ulatywały w niebo; chrust trzeszczał coraz głośniej.

– Wciąż mnie nienawidzisz, modelatorze?

– Nie – odparł po chwili milczenia.

– To dobrze się składa – Irena z satysfakcją kiwnęła głową.

Pogłaskała się po brzuchu, uniosła głowę, spojrzała mu w oczy i nie odwracała wzroku, dopóki ogień, który przebił się w końcu przez stertę gałęzi, nie utworzył między nimi pulsującej ściany, a drżące powietrze nie zdeformowało nie do poznania rysów siedzącego naprzeciw mężczyzny.

– Pomyliłem się... Chmiel. Kiedyś, dawno temu, wierzyłem, że potrafię zmodelować świat z nas dwojga... nie dla nas, lecz z nas. Rozumiesz?

– Rodzina jest komórką społeczeństwa – oznajmiła obojętnym tonem.

– Wadliwy model – jej rozmówca wzruszył ramionami. – Niedoskonały... i tak sobie w nim nie poradziłaś.

– Moja wina – uśmiechnęła się Irena z przekąsem.

– To możliwe – odparł rozmówca z nieoczekiwaną złością.

– Więc postanowiłeś mnie ukarać?

– Nie... Nie jestem aż tak kiepskim modelatorem. Wszystko, co zrobiłem, jest niedoskonałe i dlatego jest żywe. Samo z siebie... ewoluuje. A nasz maleńki modelik rozleciał się. Padł.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytała sucho.

Trzeszczał ogień.

– Prowadziłem cię – przyznał przez zęby – przez modele. Nie chciałem... tracić cię z oczu... i mimo to niemal od razu cię zgubiłem.

– Bydlak – rzekła obojętnie. I zdziwiła się, na ile jest wewnętrznie wypalona.

– Być może... I tak nie mogłem ingerować... By to zrobić, musiałbym zlikwidować to wszystko w diabły. Jednak żal mi było poświęconej temu pracy.

– Rozumiem – przytaknęła. Pogłaskała się po brzuchu. Uśmiechnęła. – Nie jesteś zazdrosny? Ani trochę?

– Brzuch to nie choroba... – z niedobrym uśmiechem odparł modelator. Uśmiech zmienił się w grymas. – Nie sądziłem, że jesteś do tego zdolna... Ty szmato.

Ciężko dyszał. Jego twarz pociemniała od napływu krwi, najwyraźniej Irena z marszu ugodziła go w czuły punkt. Modelator złapany we własną pułapkę, zazdrośnik, który niegdyś obił zalotnika swej byłej żony w jego własnej bramie; beznamiętny Stwórca w końcu stracił maskę obojętności.

Wsłuchała się w siebie. Zmieszanie? Szok? Nic podobnego. Zmęczenie. Odrobina współczucia... Właśnie tak. Niemal współczucia dla tego mistrza cudotwórcy, który nieumyślnie odciął sobie toporem rękę i teraz wścieka się na krwawy kikut.

– To też obserwowałeś? – zapytała z przekąsem.

Jej rozmówca zamilkł. Pod pociemniałą skórą chodziły mu mięśnie szczęk.

– Odpowiedz mi, Kromar... To ważne. Obserwowałeś?

Ten, który siedział naprzeciw niej, machnął głową. Ten gest mógł oznaczać wszystko.

– Teraz już nic nie rozumiem – wzruszyła ramionami. – Czy to wszystko jest dla ciebie grą? Jakimś sprawdzianem?

– Dla mnie jest to piekłem – odparł głucho modelator.

Kometa pełzła po niebie; najwyraźniej w takim właśnie tempie płynął tu czas i gdy milczeli przy wiecznym ognisku, gdzieś mijały dni, tygodnie, lata...

– Ależ ty kochasz swoje uczucia, Kromar. Wszystkie. Swoją miłość... a nawet swoje cierpienia. Swą niepowtarzalną twórczość, swój niezrównany talent, ukryty w sobie geniusz i siebie samego, geniusza... Wydaje ci się, że jeśli siedzisz z gałązką w ręce nad stworzonym przez siebie mrowiskiem, to jesteś większy, ciekawszy i cenniejszy od każdej z pełzających mróweczek... To dobrze, że ci się tak wydaje. W przeciwnym razie nie mógłbyś zostać modelatorem.

Blask ogniska leżał na jego twarzy niczym maska.

– Obawiam się, że cię zmartwię, Kromar... Wszystko to już było. Nieraz czytałam o tych wszystkich nowych wszechświatach. Niemal słowo w słowo. Nie jesteś taki znów oryginalny. Choć nie chodzi nawet o to. Każdy człowiek, który obserwuje lot ptaka lub stoi w tłumie na cmentarzu i słyszy, jak na trumnę sypie się świeża ziemia, zna cenę rzeczywistości. Ludzie oddają za innych życie... jak Jan.