Jej rozmówcą wstrząsnął dreszcz. Irena się uśmiechnęła.
– Albo przeciwnie, poświęcają komuś swe życie... jak Rek. Nie bądź taki wstrząśnięty, modelatorze. Twój sukces rzeczywiście zamienił się w porażkę. W zabawkowym świecie żyją stworzone przez ciebie postaci, które są znacznie ciekawsze i lepsze niż ty sam... A ty, siedząc z gałązką nad mrowiskiem, stałeś się funkcją. Jesteś magikiem, Kromar, twórcą i oryginałem... no dobrze, także Stwórcą; jesteś samotnikiem z definicji; sam dla siebie jesteś modelem... Niepotrzebnie wbiłeś sobie do głowy, że potrzebujesz jeszcze jakiejś przekornej kobiety. To był kaprys, Andrzeju. To jest właśnie twój błąd – zamilkła, wsłuchując się we własne odczucia... – Andrus...
Drgnął. Gwałtownie spojrzał Irenie w oczy – przez drżące powietrze, przez języki płomieni.
– I jak, teraz cię zrozumiałam? – uśmiechnęła się.
Wokół zgasły gwiazdy.
Było to dość przerażające – jakby z nieba opadła nagła ślepota. Jednak ognisko wciąż płonęło jasno. Irena czuła emanujące od niego ciepło.
– Modele się zamykają – rzekł.
Instynktownie zamknęła oczy. Krótki skurcz przeszedł jej przez dół brzucha, wstrząsnął miednicą.
Zwija się plac z pałacem Interpretatorów, miasto z bramą i mostem zwodzonym, bazarami, gospodą „Trzy kozy", harpiami przed wejściem do instytutu.
Zwija się farma wraz z przybudówkami, malowniczymi górami, krowami w oborze, anteną na dachu...
Kolejny skurcz.
To nic, to nic, to nic. To jeszcze nie walka, dopiero zapowiedź, to nic, jeszcze się przedrzemy.
Zaciskając zęby, spojrzała przez ognisko.
Modelator siedział wyprostowany, jak pomnik wzniesiony samemu sobie; tyle że pomniki nie mają tak wykrzywionych twarzy.
– To nieprawda, że ciebie nie potrzebuję... Ireno. Nowy skurcz. Ból osiągnął apogeum i zaczął słabnąć.
– W każdym z modeli zostawiałem dla ciebie miejsce. Byś mogła w nie trafić jak... brakujący fragment mozaiki. Jedyny niezbędny fragment.
Zerwał się wiatr. Irena prawie tego nie odczuła, lecz z ogniska z trzaskiem sturlała się gałąź.
– Jednak teraz nic już nie mogę poradzić. Wybacz mi... Ireno.
Zielona trawa, konie w plumażach, klaszczące damy, trąby, namioty, proporce, giermkowie, rycerze, turniej... Długa pika przebijająca jasne pole chełpliwej tarczy, ceratowe niebo, strużka brunatnej krwi spod przyłbicy...
Królowa na wieży, przejrzysta narzutka, słońce, jastrzębie, złota korona, migotliwy jedwab, kobieta, która szybko spada z muru do fosy.
Strasznie boli. Szkoda wampira Jana, doktora Nicka, którego synowie wierzą, że ojciec nie żyje.
Wierzyli.
A może tak trzeba? Cóż takiego straci Nick, jeśli wszechświat przestanie istnieć?
Biedny Rek. Nie zasłużył na niechlubną śmierć.
A nawet nie śmierć. Na zniknięcie.
Janie... Janie, co robi ze mną twój syn? On rozrywa mnie od środka... Janie!!
– Andrzeju... nie trzeba. Niech tak zostanie. Wszystko, co zostało stworzone ma prawo żyć. Nawet modele... Niech je wszyscy diabli... Nie trzeba tego zwijać, proszę; zostawmy wszystko, jak jest...
Ból opasał ją niczym pas cnoty.
Semirol... Nick, Trosz, Elza, osiłek Sit... A także ci trzej chłopcy, którzy zostali zmodelowani jako ofiary. Ta trójka, za której zamordowanie Irena została skazana.
Jasnowłosa dziewczynka z przytułku dla ubogich, której nikt nigdy nie pogłaskał...
Kaźń. Wszechobecna, stopniowa, nieodwracalna kaźń.
Żelazny pas zacisnął się mocniej.
– Co z tobą? – jej rozmówca dopiero teraz zauważył, że coś jest nie tak.
Irena wyszczerzyła zęby. Stwórca, modelator, twórca jest ślepy jak kret.
A jeśli dziecko w jej łonie zwinie się wraz z modelami?!
Puste, bezgwiezdne niebo.
Dajcie mi tylko kawałek papieru! Wymyślę dla tej historii szczęśliwe zakończenie!
– Ireno?!
Poczuła jego dłonie na ramionach. Po raz pierwszy od tak dawna – jego ręce...
I bicie jego serca – które, zwykle powolne, pozwoliło sobie na wybicie się z rytmu. Zaraz padnie na kolana, wtuli twarz w jej ogromny brzuch i pozostanie jej tylko macierzyńskim gestem pogłaskać go po siwiejącej głowie. Uśmiechnęła się.
– „Nie potrafisz okazać skruchy, rzekła Jaszczurka".
– Co?
– Nic – znów uśmiechnęła się przez ból. – To tylko cytat. Teraz ognisko było wszędzie; ale nie parzyło. Lekko gryzło.
Jak zastarzałe sumienie.
EPILOG
Na zakręcie, gdzie szosa zataczała pętlę nad samą przepaścią, Irena zatrzymała samochód.
– Poczekaj, Andrus. Minutkę...
Urwisko zaczynało się zaraz za pasiastymi słupkami oznakowania drogowego. Na jego dnie zalegała najprawdziwsza chmura – nawet z wyglądu gęsta, ścieląca się, powoli przelewająca w samą siebie. Szare nibynóżki, wznosząc się nad skrajem przepaści, tajały w promieniach wschodzącego słońca – przez rozpływające się strzępy prześwitywały góry, daleki las i czerwony dach maleńkiej kafejki, do której zostało jeszcze dziesięć minut jazdy.
Irena patrzyła.
Zza zakrętu ostrożnie – a w tych górach wszyscy jeżdżą ostrożnie – wyłonił się długi, biały samochód. Na widok zapatrzonej Ireny zahamował i zatrzymał się; zza kierownicy wysiadł wysoki, smagły mężczyzna. Irena gdzieś go już widziała. Zresztą w tej okolicy wszyscy się kiedyś spotkali, nie mieszka tu zbyt wielu ludzi.
– Samochód się zepsuł? Może pomóc?
Nad opadającymi strzępami mgły leciał, miarowo machając skrzydłami, biały ptak. Las prześwitywał jaśniej, ciągnąc się z góry na górę niczym niedbale narzucony szal.
– Przepraszam, jeśli przeszkodziłem. Ocknęła się.
– Nie, nie... dziękuję. Wszystko w porządku.
W samochodzie zaczęło marudzić dziecko.
– Cicho, Andrus. Zaraz pojedziemy...
Maluch wiercił się w swoim foteliku, przymocowanym do tylnego siedzenia samochodu. Wykręcał ucho gumowemu króliczkowi, z niezadowoleniem wydymając wargi.
Mgła rzedła. Wkrótce widoczne będą głazy na dnie przepaści i płynący wśród nich potok.
– Powiadają – rzekł nieoczekiwanie mężczyzna, podążając za jej wzrokiem – powiadają... Zna pani tę wróżbę?
Na czerwony dach kafejki padło słońce, przez co dachówki zabłysły jak mak.
– Powiadają – mężczyzna odkaszlnął – że jeśli ktoś w bezludnym miejscu długo wpatruje się we mgłę, może zobaczyć Stwórcę. Chodzi On we mgle niczym w chmurach. To nie jego pani przypadkiem wypatruje?
Przez jakiś czas z uwagą spoglądała w dół. Potem lekko się skrzywiła. Pokręciła głową.
– Szkoda – rzekł mężczyzna po chwili milczenia. Podniosła wzrok.
Był szczupły i smagły, z kreską wąsów nad górną wargą. Wyglądał na południowca. W starym, ciemnoniebieskim, ręcznie robionym swetrze.
– Nie taka znowu szkoda – odparła powoli. – Nie miałabym Stwórcy nic do powiedzenia... gdybym spotkała go osobiście.
Jej rozmówca wzruszył ramionami. Jakby mówiąc tym gestem: cóż począć? Pożegnał się gestem dłoni, odwrócił i poszedł w stronę swego samochodu.
Maleńki Andrzej wyrzucił w końcu swego królika. Zabawka poleciała na szosę.
– Proszę poczekać – rzekła niepewnie Irena. Mężczyzna odwrócił się.
Co w nim było takiego niezwykłego?! Co sprawiło, że drgnęła, spięła się wewnętrznie i zawołała go?