William Tenn
Każda kocha Irvinga Bommera
Irving Bommer przepełniony smutkiem śledził dziewczynę w zielonej sukience, gdy nagle przydarzyła mu się rzecz absolutnie fantastyczna.
Usłyszał komplement!
Cyganka, która siedziała na kamiennym schodku przed swoim brudnym sklepikiem, pochyliła się i zawołała:
— Hej, paniczu!
A gdy złamał rytm ciężko człapiących stóp, żeby spojrzeć na nią i na wystawę pełną senników i książek o numerologii, ona odchrząknęła wydając taki dźwięk, jakby ktoś mieszał grulastą owsiankę.
— Hej, paniczu! No, ty, przystojniaku!
Irving zakołysał się na jednej nodze, zatrzymał się jak wryty i patrzył, jak zielona sukienka dziewczyny znika jednocześnie za rogiem ulicy i z jego życia.
Przez chwilę stał, niczym tknięty paraliżem. Nie ruszyłby się z sąsiedztwa tego rozkosznego komplementu nawet… nawet, gdyby sam pan Humphries, kierownik działu gospodarstwa domowego u Gregwortha, wynurzył się znienacka zza niewidzialnej lady i pstryknął palcami.
Ale wówczas, oczywiście… Są ludzie, dla których to jest śmieszne. Są tacy, zwłaszcza kobiety… Jego blade policzki zarumieniły się nieco, gdy łamał sobie niezbyt bystrą głowę, jakby tu odpowiedzieć — dowcipnie i zarazem ostro, tak żeby poszło jej w pięty.
— A-a-ch! — wymyśli na poczekaniu.
— Chodź no tu, przystojny paniczyku — rozkazała mu bez cienia szyderstwa. — W środku dostaniesz to, czego tak bardzo pragniesz. Ja to mam. Czego on bardzo pragnął? I skąd wiedziała? Nawet on, Irving Bommer, miał tylko bardzo mgliste o tym pojęcie. Ale bezwiednie poszedł w ślad za nią do ponurego wnętrza sklepu, którego całe umeblowanie stanowiły trzy składane krzesła i stolik do brydża z wyszczerbioną szklaną kulą. Pięcioro dzieci w zadziwiająco podobnym wieku bawiło się pod podartą kotarą, która oddzielała je od drugiej części pokoju. Kobieta wrzasnęła coś rozkazująco, a one potykając się zniknęły za zasłoną.
Usiadłszy na składanym krześle, które natychmiast pochyliło się pod kątem czterdziestu pięciu stopni do podłogi, Irving Bommer mgliście rozważał swoją decyzję, żeby tu wejść. Pamiętał, że pani Nagenbeck, gdy pierwszy raz wynajmował u niej pokój, powiedziała mu wyraźnie: „Nigdy, w żadnym przypadku nie trzymam kolacji dla nikogo”. A ponieważ dzisiaj miał comiesięczną inwentaryzację w dziale gospodarstwa domowego, więc spóźnił się i był głodny. Mimo wszystko…
Nigdy nie wiadomo, z czym te Cyganki mogą wyskoczyć. W każdym razie spostrzegawczy z nich naród. Ich ideał piękna odbiegał od standardów Hollywoodu; pochodziły z narodu nauczonego kosmopolityzmu od czasów Piłata; potrafiły dostrzec coś takiego, jak szlachetność duszy i — hm, może nawet urodę — światową, dojrzałą urodę, można by powiedzieć.
— Więc… ee — spróbował. — Co masz takiego, co ja… co ja… eee… tak bardzo chcę? Sennik, który poda wyniki na wyścigach? Nie stawiam na konie. Ani nigdy nie miałem stawianej kabały.
Stała przed nim — potężne ciało w wielowarstwowej, różnokolorowej sukni — przyglądając mu się poważnie małymi, czarnymi i zmęczonymi oczami.
— Nie — rzekła w końcu. — Tobie nic nie będę stawiać. Dam ci to. W wyciągniętej dłoni trzymała butelkę po lekarstwach napełnioną pieniącym się purpurowym płynem, który zmieniał barwę na mocno czerwoną, a potem ciemnoniebieską, w miarę jak cienisty zmierzch wciskał się przez okienko sklepu.
— Co… co to jest? — wyjąkał, choć nagle uświadomił sobie, że mógł otrzymać tylko jedną rzecz.
— Należała do mojego męża. Dużo lat on to robił. Napił się i umarł. Ale ty to co innego. Ty masz prawo. To ci da kobietę.
Irving Bommer aż podskoczył urażony. Chciał się roześmiać, ale zamiast tego zaparło mu dech. Jego pragnienie, jego nadzieja. Kobieta!
— Chcesz powiedzieć, że to jest środek… napój miłosny? — głos mu się łamał, nie wiedział, czy szydzić, czy podziwiać.
— Miłosny. Jak cię zobaczyłam, wiedziałam, że tego chcesz. Masz duże nieszczęście. Bardzo mało szczęścia. Ale pamiętaj, bierz tylko tyle, ile możesz zwrócić. Twoja krew w kropli napoju czyni tę kroplę twoją. Jedną kroplę co jaki czas. Dziesięć dolarów i proszę.
O to chodziło. Dziesięć dolarów! Za jakąś barwioną wodę, którą wymieszała w tamtym pokoju. Za to, że był na tyle łatwowierny, żeby tu wejść. Nie Irving Bommer. On nie da z siebie robić wariata.
— Nie dam z siebie robić wariata — powiedział, uznawszy, że ta myśl jest godna wypowiedzenia. Wstał i otrzepał spodnie.
— Słuchaj! — głos Cyganki był szorstki i rozkazujący. — Teraz robisz z siebie wariata. Potrzebujesz tego. Mogłam zażądać pięćdziesiąt. Mogłam żądać tysiąc. Chcę dziesięć, bo tego potrzebujesz. A ja… ja już nie muszę mieć. Nie bądź głupi. Ty jesteś… naprawdę przystojny. Irving uznał, że szyderstwo na nic się nie zda; drzwi były za daleko. Bardzo powoli odliczył dziesięć dolarów, zostawiając sobie tylko dwa do wypłaty. Nie powstrzymało go nawet przypomnienie fantastycznie drogiej buteleczki płynu po goleniu, który wmówili mu w ubiegłym tygodniu. Po prostu… musiał.
— Jedna kropla krwi wystarczy — wołała za nim kobieta, gdy wybiegał ze sklepu. — Powodzenia, paniczu.
Zanim przeszedł dwie ulice do domu, w którym mieszkał, dziki poryw nadziei ustąpił miejsca zwykłej pokornej rezygnacji.
— Co za frajer, co za frajer ze mnie! — wściekał się, przemykając tylnym wejściem do pensjonatu pani Nagenbeck i wchodząc po schodach. Irving Bommer, mistrz frajerstwa wszechczasów! Pokaż mu byle co, a on kupi. Napój miłosny!
Ale gdy tylko zatrzasnął za sobą drzwi malutkiego pokoju, gdy rzucił ze złością buteleczkę na łóżko, przygryzł wargi i dwie olbrzymie łzy pojawiały się w kącikach jego krótkowzrocznych oczu.
— Gdybym chociaż miał twarz zamiast tej maski błazna — wrzasnął. — Gdybym tylko… a, do diabła!
Jego mózg był względnie zdrowy, ale odmówił dalszego funkcjonowania w takich warunkach. „Oddajmy się marzeniom — rzekł mózg do wirującej podświadomości — oddajmy się marzeniom i wyobraźmy sobie, jak by to było przyjemnie…”
Usiadł więc na łóżku, z błogością wspierając brodę na jednym kolanie, i marzył o prawidłowo stworzonym świecie, w którym kobiety snuły intrygi, by zwrócić na siebie jego uwagę i walczyły o jego względy, a nie mogąc zdobyć go na własność, chcąc nie chcąc, dzieliły się nim z równie zdecydowanymi siostrami. W tym rozkosznym świecie poruszał się pewnie, zadowolony, gdy reguły gry zmieniły się zgodnie z jego życzeniem.
Czasem był jedynym mężczyzną, który przeżył katastrofę atomową; a czasem spoczywał na purpurowych poduszkach, paląc nargile, podczas gdy najpiękniejsze hurysy z jego haremu oczekiwały go w zachwycie; innym razem dziesiątki mężczyzn — których twarz jedna w drugą dziwnie przypominały Humphriesa, kierownika działu gospodarstwa domowego — patrzyły w głębokiej rozpaczy, jak bogaty Bommer, Bommer, któremu się zawsze udaje, Bom-mer niewiarygodnie przystojny prowadzi ich żony, narzeczone i kochanki z przestronnych limuzyn do kawalerki tak wielkiej, że zdawała się zajmować cały budynek przy Park Avenue.
Od czasu do czasu ukazywał się obraz — bezbolesny, z chirurgią plastyczną twarzy; wyjątkowo utalentowany lekarz umierał z zadowolenia, zanim zdołał popsuć swoje arcydzieło jakąś kopią. Za każdym razem Irving Bommer odkładał trudny wybór pomiędzy posągową, promieniejącą blondynką, a małą zuchwałą rudą i rozważał zdarzenia w rodzaju zwiększenia wzrostu do metra dziewięćdziesięciu bez żadnych kłopotów, poszerzenia braków, zlikwidowania płaskostopia, zmniejszenia i wyprostowania nosa. Mimo iż radowało go nowe brzmienie jego własnego głosu i serdeczność śmiechu, mimo iż był dumny z doskonałego, zabójczego dowcipu i szczegółowego, wszechstronnego wykształcenia, okazywało się, że zawsze wracał do wspaniałych fizycznych atrybutów. Te włosy zakrywające od niechcenia jego łysinkę, ten trzeci komplet zębów wyrastający obok ruin pożółkłego szkliwa i tanich mostków, ten brzuch, nie żaden wypięty przyciągający wzrok kufer, ale płaszczyzna dyskretnie schowana pod ścianą mięśni. Ten brzuch! To w nim miały odtąd przebywać wina z najlepszych winnic, najsmaczniejsze posiłki przyrządzone przez najbardziej doświadczonych szefów kuchni, najsoczystsze owoce, najwyborniejsze…