Выбрать главу

Irving Bommer głośno przełknął ślinę, która zebrała mu się w ustach i uświadomił sobie, że jest straszliwie głodny.

Sądząc po zegarku kuchnia powinna być ciemna i pusta. Można się było tam dostać tylnymi schodami trzeszczącymi, biegnącymi łukiem obok jego pokoju.

Jednakże pani Nagenbeck, zbudzona niedozwolonym najazdem na swoją spiżarnię, łączyła w jedną harmonijną całość najbardziej charakterystyczne cechy wszystkich trzech furii. Boże, zadrżał Irving Bommer, jeśli mnie złapie…

„Trudno, przyjacielu, to ryzyko, które trzeba podjąć” — zainterweniował szorstko żołądek.

Drżąc na całym ciele i czyniąc straszliwy hałas, poszedł na dół na samych czubkach palców.

Macając w ciemnościach, znalazł drzwi od lodówki. Poczuł skurcz w żołądku. Dokładna inspekcja i kilka mocnych pociągnięć nosem pozwoliły mu znaleźć trzy czwarte salami, pół ryżowego placka i ciężki nóż o trójkątnym ostrzu w rodzaju tych, jakie są niezbędne przy abordażowym ataku statku pirackiego na hiszpański galeon.

„Okay”, rzekł żołądek, liżąc dwunastnicę: do roboty!

Pstryknął wyłącznik światła w pokoju obok kuchni. Irving zatrzymał się w połowie plasterka. Ciało było idealnie nieruchome, ale serce i rozgadany żołądek fikały koziołki jak para akrobatów w porywającym finale wodewilu. Jak zawsze, gdy był przestraszony, zaczął się tak obficie pocić, że stopy ślizgały mu się w przyciasnych butach.

— Kto tam? — zawołała pani Nagenbeck. — Czy ktoś jest w kuchni?

Rezygnując z odpowiedzi, choćby i przeczącej, Irving Bommer uciekł cicho na górę z jedzeniem, nożem i zupełnie zdezorientowanymi narządami wewnętrznymi.

Wróciwszy do pokoju, dyszał i nasłuchiwał przez chwilę z palcem na wyłączniku, wreszcie uśmiechnął się. Nie zostawił żadnych śladów.

Nie spiesząc się poszedł w stronę łóżka, gryząc plasterek salami, mile zaskoczony własną odwagą. Purpurowe lekarstwo leżało tam, gdzie je rzucił. Zabłysło czerwienią; trochę też było niebieskie; potem znów nieco…

Usiadł na łóżku i zaczął odkręcać buteleczkę kciukiem i wskazującym palcem ręki. Aż uniósł brwi z wysiłku. „No to — pomyślał — nóż przekładamy do prawej ręki, przytrzymujemy pod pachą, łapiemy butelkę porządnie lewą ręką i mocno kręcimy pokrywką. W międzyczasie nie przestajemy żuć. A pod naszą pachą nóż wierci się niecierpliwie, próbując znaleźć drogę do tego cennego organu.”

Nakrętka była mocno zakręcona. Może nie trzeba tego otwierać. Może tłucze się butelkę i używa wszystkiego naraz. W każdym razie będzie się tym martwić później. W tej chwili miał salami, mały placek ryżowy. I dwa dolary zamiast dwunastu.

Już stawiał butelkę, kręcąc wieczkiem ze złością tam i z powrotem na dowód, że to jeszcze nie koniec. Nakrętka puściła. Bommer odkręcił ją do końca zdziwiony więcej niż trochę. Nigdy nie przypuszczał, że butelki na lekarstwa mogą mieć lewoskrętny gwint.

Dziwny zapach. Jak… jak namydlone, wyszorowane i ubrane w świeżą pieluchę niemowlę, które nagle stwierdziło, że pełny pęcherz nawet w połowie nie jest tak przyjemny jak pusty. Płyn w butelce był granatowy. Powąchał jeszcze raz. Nie, ten zapach bardziej przypominał mocno owłosionego mężczyznę, który spędził popołudnie przy kilofie i łopacie, i nie widział powodu, żeby brać dzisiaj kąpiel, niszcząc w ten sposób czule hołubiony zwyczaj niemycia się. Ale gdy Irving Bommer medytował dalej, buteleczka zabłysła jaskrawym szkarłatem. A gdy podniósł ją do nosa, żeby powąchać po raz ostatni, zdziwił się, jak mógł nie poznać tego zapachu. Był wprawdzie niemiły, i to bardzo, ale łatwo go było odróżnić. Pachniał jak… może nie jak dym ze stęchłego tytoniu… nie, ani też jak świeżo nawożone pole…

Wylał odrobinę na lewą rękę. Purpurowe.

Czyjaś pięść załomotała w drzwi.

— Hej tam! — krzyknęła pani Nagenbeck. — Ty, Bommer! Otwieraj drzwi! Wiem, co tam masz! Masz tam moje jedzenie! Otwórz drzwi!

Gdy Irving Bommer wzdrygnął się, nóż pod jego pachą dziko skoczył w stronę blasku wolności. Celował w nadgarstek, gdzie przy odrobinie szczęścia mógł uszkodzić całą rękę (a czyż to osiągnięcie nie postawiłoby go w jednym rzędzie ze wspaniałym toporem rzeźnika!). Niestety, dłoń instynktownie uciekła, żeby wepchnąć salami i placek pod poduszkę. Nóż zagrzechotał o podłogę zadowolony, choć nie uszczęśliwiony — z czubka serdecznego palca i płatka różowego mięska.

— Jeśli nie otworzysz drzwi natychmiast, w tej chwili, w tej sekundzie — pani Nagenbeck zapowiedziała przez dziurkę od klucza, której używała jako megafonu — to je wykopię, wyłamię. — Zdobywszy Ossę, oglądała się za Pelionem. — Rozwalę je i obciążę cię kosztami drzwi, dwóch zawiasów i całego zniszczonego drewna. Nie wspomniawszy już o jedzeniu, które tam masz i brudzisz paluchami. Otwieraj drzwi, Bommer!

Wrzucił nóż pod poduszkę w ślad za jedzeniem i przykrył kocem. Potem, zakręciwszy butelkę po lekarstwie, poszedł otworzyć drzwi, ssąc krwawiący palec i pocąc się bez umiaru.

— Zzza sekundę — obiecał niewyraźnie, bo słowa więzły mu w krtani.

— No i jeszcze zamek — pani Nagenbeck myślała na głos. — Dzisiaj dobry zamek kosztuje jakieś cztery, pięć, sześć dolarów. A gdzie robocizna fachowca, który go założy? Jeśli będę musiała wyłamać te drzwi, jeśli zniszczę własne…

Jej głos przeszedł w niezrozumiały bełkot. Zanim Irving Bommer otworzył drzwi, usłyszał dźwięk przypominający sapnięcie lokomotywy.

Pani Nagenbeck stała w drzwiach w pachnącej lawendą koszuli nocnej, ściągając brwi i szeroko otwierając nozdrza.

Salami! Z jej doświadczeniem w prowadzeniu pensjonatu mogła zupełnie pewnie po samym zapachu trafić na właściwy róg poduszki, pod którą ją ukrył.

— Co za śmieszny… — zaczęła pani Nagenbeck niepewnie, a groźne zmarszczki powoli znikały z jej twarzy. — Co za dziwaczny zapach! Taki niezwykły… specyficzny, tak… Och, biedny pan Bommer… skaleczył się pan?

Potrząsnął głową, oszołomiony wyrazem jej twarzy, którego nigdy dotąd nie widział. Nie był to gniew, ale z pewnością wyglądało to niebezpiecznie. Cofnął się do pokoju. Pani Nagenbeck weszła za nim, wydając różne dźwięki, aż wreszcie doszła do czegoś w rodzaju gruchania.

— Niech zobaczę te skaleczone paluszki, co za rozcięcie, draśnięcie, i siniak! — zawołała z niepokojem, odciągając mu rękę od ust z siłą zdobią wyrwać parę zębów. — Oo-ooch, czy to boli? Ma pan jodynę albo nadtlenek rtęci, żeby to odkazić? A laseczkę do tamowania krwi? A bandaże z gazy, żeby to zawinąć i opatrzyć?

Ujęty tą zadziwiającą zmianą jej nastroju, Irving Bom-mer wskazał brodą na apteczkę.

Wciąż wydawała te dziwne, krępujące go dźwięki, opatrując ranę takim bandażem, jakby zranił się piłą tarczową. Za każdym razem, gdy podnosiła oczy i napotykała wzrok Irvinga Bommera, uśmiechała się i robiła szybki wydech. Ale gdy oglądając swe dzieło, znienacka złożyła długi, głośny pocałunek na jego dłoni, przestraszył się.