Выбрать главу

Ruszył do drzwi z panią Nagenbeck przypiętą do jego bezcennej ręki.

— Wielkie dzięki — powiedział. — Ale już późno. Muszę się kłaść spać.

Pani Nagenbeck puściła jego rękę.

— Chce pan, żebym sobie poszła — stwierdziła z wyrzutem.

A gdy kiwnął głową, przełknęła ślinę, uśmiechnęła się dzielnie i przeszła przodem, ocierając się o niego i prawie urywając guziki jego koszuli.

„Niech pan nie pracuje zbyt ciężko — mówiła jej twarz, gdy zamykał za nią drzwi. — Ktoś taki jak pan nie powinien się zabijać pracą. Dobranoc, panie Bommer.”

Soczysta purpura buteleczki mrugnęła do niego od strony łóżka. Napój miłosny! Wylał sobie kroplę na rękę i kiedy zaciął się w palec, odruchowo zacisnął dłoń. Cyganka powiedziała, że kropla jego krwi zmieszana z kroplą napoju uczyni tę kroplę jego własną. Najwyraźniej tak się stało: pani Nagenbeck cała płonęła. Zadrżał. Pani Nagenbeck! Cóż za napój…

Ale to, co stanowiło przyprawę dla pani Nagenbeck, przyciągnie i inne, młodsze, bardziej atrakcyjne kobiety. Jak ta senna dziewczyna ze stoiska ze sztućcami albo ta flirciara od naczyń żaroodpornych. Pukanie do drzwi.

— To tylko ja, Hilda Nagenbeck. Panie Bommer, tak sobie pomyślałam, że salami i placek ryżowy to trochę za suche. No i pewnie chciałby się pan czegoś napić. Więc przyniosłam dwie puszki piwa.

Uśmiechnął się, otworzył drzwi i wziął te dwie puszki Dla pani Nagenbeck czas nie stał w miejscu. To, co przedtem dopiero pączkowało w jej oczach, teraz było w pełnym rozkwicie. Jej serce machało mu ręką spoza rzęs.

— Dziękuję, pani Nagenbeck. A teraz, proszę iść prosto do łóżka. Proszę.

Kiwnęła głową szybko, posłusznie i poszła ciężko korytarzem, rzucając przy każdym kroku tęskne spojrzenie przez ramię.

Irving Bommer wcisnął uchwyt puszki od piwa, trzymając się prościej i z większą dumą niż przedtem. Pani Nagenbeck to jeszcze nic, ale ona właśnie wskazywała mu drogę do ciekawszej przyszłości.

Teraz był przystojny — dla każdej kobiety ze średnio wrażliwym powonieniem.

Kłopot w tym, że mało było tego, butelka była taka malutka. Kto wie, jak długo trwa działanie? A tyle musiał nadrobić.

Gdy kończył drugą puszkę piwa — bardzo, bardzo z siebie zadowolony — nagle wpadł na doskonały pomysł. Pięknie! I jakie to proste. Najpierw wylał zawartość butelki do pustej puszki. Potem zdarł bandaże, włożył zraniony palec w trójkątny otwór i przejechał świeżo zabliźnionym strupkiem po ostrej krawędzi. Po chwili krew tryskała strumieniem do puszki, a on wspomagał go kolejnymi zacięciami.

Gdy uznał, że konsystencja jest odpowiednia, potrząsnął puszką parę razy, opatrzył swoje zmasakrowane palce i przelał cały ten obrzydliwy płyn do dużej butelki płynu po goleniu, który kupił tydzień temu. Była wyposażona w rozpylacz.

— A teraz — mruknął, rzuciwszy nóż i placek na biurko, zgasił światło, wlał do łóżka i zaczął żuć salami. Teraz strzeżcie się Irvinga Bommera!

Zapomniał nastawić budzik i obudziły go dopiero rytualne śpiewy, jakie sąsiad zza ściany urządzał przy myciu.

„Dwadzieścia minut, żeby się ubrać i wyjść — do pracy — uświadomił sobie, odrzucając kołdrę i stając przed miednicą. — I bez śniadania!”

Ale pani Nagenbeck zderzyła się z nim na dole. Miała figlarny uśmiech na twarzy, a w ręku tacę. Nie zważając na jego protesty, nalegała, żeby co nieco przekąsił.

Gdy gorączkowo zmiatał jajecznicę z głębokiego talerza, rozmazując ją sobie na twarzy, bo ciągle rzucał głową, jak clown w cyrku, aby uniknąć namiętnych pocałunków pani Nagenbeck, zastanawiał się, gdzie się podziała ta sztywna i groźna gospodyni, której bał się jeszcze wczoraj.

Której bał się jeszcze wczoraj!…

Korzystając z okazji, że pani Nagenbeck poszła po słoik kawioru („żeby do kawki miał pan kanapeczkę z kawiorem”), popędził z powrotem do pokoju.

Zerwał koszulę i krawat, a po namyśle jeszcze podkoszulek. Wycelował w sobie otwór rozpylacza i ścisnął gumową kulkę. Spryskał sobie twarz, włosy, uszy, szyję, klatkę piersiową, plecy, ręce, brzuch. Wcisnął nawet rozpylacz za pasek od spodni i prysnął tam sporą dawkę. Gdy ręka, nie-przyzwyczajona do takich ćwiczeń, zaczęła mu drętwieć, przestał w końcu i zaczął się ubierać. Zapach przyprawiał go o mdłości, ale mimo to czuł się zadziwiająco lekko na duchu.

Zanim wyszedł z pokoju, potrząsnął butelką. Jeszcze była prawie pełna. A wiec to był wydatek, który szybko się spłaci. Zanim się skończy, wiele osób zapłaci mu za różne rzeczy!

Kiedy przechodził, Cyganka stała przed swoim obdrapanym sklepem. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, ale nagle zniknął i zastąpiło go przekleństwo, po którym dzieci uciekły do środka. Cofając się do sklepu, zatkała sobie nos i krzyknęła za nim ponuro:

— Za dużo! Nie bierz wszystkiego naraz! W pośpiechu niedbale machnął w jej stronę.

— Nie wziąłem wszystkiego. Jeszcze dużo zostało!

Pociąg był zatłoczony, ale z peronu zobaczył przez okno wolne miejsce. Wepchnął się w kłąb ludzi zebranych wokół drzwi i dosłownie rozsunął ich na boki. Wskoczył lekko do pociągu, niemal śpiewając z zadowolenia i wiary w siebie, odepchnął dwie dosyć stanowcze panie, ze znawstwem kopnął starszego pana w łydkę, żeby odwrócić jego uwagę i już opadł na siedzenie, gdy pociąg ruszył. Szarpniecie sprawiło, że stracił równowagę, co pozwoliło dwudziestoparoletniej panience o lalkowatej twarzy — bezczelnej konkurentce — wśliznąć się pod tylną część jego ciała. Kiedy wyprostował się i odwrócił, ona — już zadowolona z siebie — rozciągała w uśmiechu małe lecz mocno czerwone usta.

Jeśli człowiek dojeżdżający stale koleją podziemną czegoś się uczy, to tego, że niezbadane są wyroki boskie — pozwalające jednym siedzieć, podczas gdy drudzy zawsze podróżują na stojąco. Irving Bommer chwycił się poprzeczki nad głową, dostosowując się do twardych praw popytu i podaży.

Dziewczyna skrzywiła się, jakby miała zaraz się rozpłakać. Potrząsnęła spazmatycznie głową i spojrzała na niego, zagryzając wargi. Oddychała głośno. Nagle wstała i pokazała swoje miejsce dworskim gestem.

— Proszę usiąść — poprosiła głosem wręcz opływającym mlekiem i miodem. — Musi pan być zmęczony.

Irving Bommer usiadł w pełni świadomy, że głowy pasażerów zwracają się w ich stronę. Jego sąsiadka, dosyć pulchna dziewiętnastolatka, zaczęła pociągać nosem i powoli, jakby nie dowierzając, przesunęła błyszczący wzrok z kart historycznej powieście na jego twarz.

Dziewczyna, która ustąpiła miejsca, przysunęła się blisko niego, choć inni stojący pasażerowie przesuwali się akurat w odwrotnym kierunku.

— Jestem pewna, że gdzieś już pana spotkałam — zaczęła trochę niepewnie, ale po chwili zaczęła mówić szybciej, jakby przypominając sobie właściwe słowa. — Nazywam się Ifigenia Smith, a gdy pan mi powie swoje nazwisko, na pewno przypomnę sobie, gdzie zostaliśmy sobie przedstawieni.

Irving Bommer odetchnął głęboko wewnątrz swojej psyche i rozparł się na siedzeniu. On i biologia nareszcie się ze sobą spotkali.

Do wejścia dla pracowników Magazynu Gregwortha przyprowadził niewielki pochód. Nieutulone w żalu, ponieważ windziarz odmówił wpuszczenia klientów do rozklekotanej windy tylko dla personelu, zebrały się u stóp szybu i patrzyły, jak wjeżdża, jakby był Adonisem, a dzień przesilenia dnia z nocą był już blisko.