Выбрать главу

Humphries złapał go, gdy bazgrał w pośpiechu swoje nazwisko na liście.

— Siedem minut spóźnienia. Niedobrze, Bommer, niedobrze. Nie chce nam się wysilić, żeby zdążyć na czas, co? Musimy się naprawdę starać.

— Zapomniałem nastawić budzik — wymamrotał Irving Bommer.

— To musimy pamiętać, prawda? Bądźmy dorośli, przyznajmy się do błędu i starajmy się poprawić. — Kierownik docisnął perfekcyjnie zawiązany krawat jeszcze o milimetr i skrzywił się. — Co to za zapach, u licha? Bommer, czy wy się nie myjecie?

— Taka jedna wylała coś na mnie w pociągu. Zejdzie.

Udało mu się wyjść z twarzą, więc skierował się do swego zwykłego stanowiska przy tarkach i nożykach do obierania i szatkowania warzyw, mijając po drodze garnki, patelnie i szybkowary.

Ledwie zaczął ustawiać przedmioty na ladzie, szykując się do pracy, gdy gong oznajmił, że świat zewnętrzny może już wejść i skorzystać z Wielkiej Obniżki Cen u Gregwortha.

Drżąca ręka muskająca klapy jego marynarki wyrwała go z zamyślenia. Doris, blond piękność od naczyń żaroodpornych przechylała się przez jego ladę i głaskała go po piersi. Doris! Ta, która zawsze głośno i nieprzyjemnie prychała, gdy tylko rzucił jej jakiś komplement! Chwycił ją pod brodę.

— Doris — spytał surowo — kochasz mnie?

— Tak — szepnęła namiętnie. — Tak, kochany, tak! Bardziej niż…

Pocałował ją dwa razy, najpierw szybko, potem już delektując się, i zauważył, że nie odskoczyła, ale jęknęła z rozkoszy i zrzuciła cały rządek błyszczących, niklowanych tarek.

Głośne pstryknięcie palców sprawiło, że drgnął i odsunął ją od siebie.

— No, no, no, no — dziwił się Humphries, patrząc na Irvinga Bommera z lekkim niedowierzaniem. — Wszystko ma swój czas i miejsce, dobrze? Zajmijmy się interesami, mamy klientów. Sprawami prywatnymi zajmijmy się po pracy.

Dziewczyna rzuciła kierownikowi spojrzenie pełne najczystszej nienawiści, ale gdy Irving powstrzymał ją gestem, a Humphries pstryknął jeszcze kilka razy palcami, powoli odwróciła się, mówiąc na pożegnanie niskim, natarczywym tonem:

— Irving, kochanie, poczekam na ciebie po pracy. Odprowadzę cię do domu. Pójdę wszędzie, zawsze…

— A cóż się stało z tą dziewczyną — dumał na głos Humphries. — Zawsze się zajmowała tylko naczyniami żaroodpornymi — Odwrócił się w stronę Irvinga Bommera, przez chwilę walczył z sobą, wreszcie zaczął miękko: — W porządku, Bommer, tylko się nie denerwujmy; ruszmy z tymi tarkami, podsuńmy im nasze noże. — Podniósł długie, wygięte ostrze za kościaną rączkę i zademonstrował je pierwszej grupie klientek, które zgromadziły się wokół stoiska Irvinga. — Najnowszy sposób obierania grapefruitów, pomarańczy i melonów, drogie panie. Sposób jedyny. Czemu podane przez was owoce mają mieć staromodne, ostre brzegi? — Jego głos, przedtem pogardliwy, teraz nabrał wyższych tonów, aby zachwycić się tym kwiatem: — Tym nowym nożem „Ken Hollywoodu” obierzesz grapefruity, pomarańcze, melony łatwo i wydajnie. Koniec z utratą cennych, pełnych witamin soków; koniec z plamami po melonach na delikatnej tkaninie obrusów. A ponadto brzegi będą pięknie wycięte w kształt muszli. Dzieci uwielbiają jeść ciekawie obrane grapefruity, pomarańcze…

— Czy to on to sprzedaje? — spytała potężnie zbudowana niewiasta ze szczęką jak u boksera. Humphries skinął głową.

— To wezmę jeden. Ale niech on mi poda.

— Ja wezmę dwa. Da mi pan dwa?

— Pięć! Ja chcę pięć. Pierwsza poprosiłam, tylko nikt mnie nie usłyszał.

— Drogie panie — Humphries rozpromienił się. — Nie pchajmy się i nie kłóćmy. Dla wszystkich starczy noży typu „Sen Hollywoodu”. Widzicie, Bommer, widzicie? — syknął. — Co może zrobić krótka reklama? Nie straćmy teraz żadnej klientki; spieszmy się.

Odszedł uszczęśliwiony, strzelając palcami przy okolicznych stoiskach, o które żeńska część obsługi opierała się pogrążona w tym samym niepokojącym bommertropiźmie. — Prosto, dziewczęta, przywitajmy z animuszem nowy dzień pracy. A to — rzekł sam do siebie, idąc do swego biura, żeby wykłócać się z pierwszą grupą przedstawicieli producentów — a to wygląda jak dzień triumfu dla tarek i noży do obierania.

Aż do pory lunchu nie podejrzewał, że była to wyjątkowo słuszna uwaga gdy magazynier wpadł do niego krzycząc:

— Panie Humphries, muszę mieć więcej ludzi! Nie dajemy sobie rady w magazynie!

— Z czym? Z czym sobie nie dajecie rady?

— Z obsługiwaniem stoiska Bommera, ot z czym! — Kierownik magazynu wyrwał sobie garść włosów z głowy i okrążył biurko. — Wszystkich moich ludzi wyznaczyłem do tego jednego stoiska, już więcej nie mam nikogo, nikt nie przyjmuje towarów, a jak tylko dostarczamy mu z magazynu, on to sprzedaje. Czemu mi pan nie powiedział, że mamy dziś rozdawnictwo tarek i noży do obierania? Zamówiłbym więcej ze składu, zamiast teraz wydzierać się na nich co pół godziny. Poprosiłbym Cohena z nowoczesnych mebli albo Blade’a z dziecięcych ubranek, żeby mi oddali paru ludzi.

Humphries pokręcił głową.

— W tarkach i nożach do obierania nie ma żadnej wyprzedaży, ani rozdawnictwa, ani wyprzedaży posezonowej, ani nawet zwykłej obniżki cen. Weź się w garść, człowieku, niespodzianki nie mogą nas załamywać. Rzućmy okiem, to się dowiemy, co i jak.

Otworzył drzwi biura i momentalnie okazał znajomość klasycznej techniki zamiany człowieka w słup soli. Całe pomieszczenie było wypełnione falującą, ciężko dyszącą masą kobiet, których jedynym celem było stoisko z tarkami i nożami do obierania. Irvinga Bommera zupełnie nie było widać spod powodzi głów w poprzekrzywianych kapeluszach, ale, od czasu do czasu, pusty karton odpływał z pozycji geograficznej przybliżonej do Irvinga i słychać było jego słaby, zachrypły głos wołający:

— Więcej noży, magazyn, dajcie mi więcej! Już mi się kończą! One się niecierpliwią!

Wszystkie pozostałe stoiska na całym piętrze świeciły pustką — ani obsługi, ani klientów.

Z rozdzierającym okrzykiem: „Trzymaj się, Bommer, trzymaj się, chłopie!” kierownik podciągnął mankiety i rzucił się do ataku. Przeciskając się obok kobiet tulących całe kartony noży do obierania kartofli do ciężko dyszących piersi, zauważył, że ten specyficzny emanujący z Bommera zapach czuć było teraz z daleka. I był coraz silniejszy, coraz bardziej ostry…

Irving Bommer wyglądał jak człowiek, który zstąpił do Doliny Cieni i ujrzał tam coś bardziej przerażającego, niż takie drobiażdżki jak Szatan. Koszulę miał rozpiętą, krawat przewieszony przez jedno ramię, po drugiej stronie zwieszały się u ucha oprawki okularów. Czerwone żyłki pokrywały jego umęczone oczy, pot lał się po nim w takim tempie, że ubranie wyglądało, jakby wyszło prosto z pralki pełnej zapału do pracy.

Był straszliwie przerażony. Dopóki odwracał ich uwagę towarami, adoracja była raczej bierna. Ale gdy tylko zapasy towaru malały, one zaczynały znowu skupiać się na jego osobie. Nie było między nami wyraźnej rywalizacji; rozpychały się tylko, żeby mieć na niego lepszy widok. Na początku kazał kilku iść do domu i posłuchały; teraz, choć chętnie zrobiłyby wszystko, co im kazał, zdecydowanie odmawiały opuszczenia swego posterunku. Uczucia, jakie okazywały, stały się bardziej natarczywe, zdecydowane… i coraz silniejsze. Niejasno uświadomił sobie, że przyczyną jest kolosalna praca jego porów — pot mieszał się z napojem miłosnym, bardziej go rozcieńczał i rozsyłał jego zapach na wszystkie strony.

A te czułości! W życiu nie przypuszczał, że dotknięcia kobiet mogą sprawiać tyle bólu. Za każdym razem, gdy pochylał się nad ladą, żeby wypisać rachunek, ręce — i to dziesiątki! — głaskały jego ramiona, piersi, każdą dostępną część ciała. Pomnożone przez trzy godziny trwania delikatne dotknięcia stały się podobne do uderzeń pięścią.