Выбрать главу

Zapewne niejeden facet, od rana do wieczora dźgany jak ostrogą przez żonę, której wszystkiego za mało, w tym momencie westchnąłby z zazdrością i niedowierzaniem. Ale jakoś nikt ze znajomych mi nie zazdrościł. Koleżanki przyglądały się współczująco, kiedy witałem się z ich dziećmi.

Pamiętam, jak Karen powiedziała, że jej dwuletnia Nikita z nikim obcym nie czuje się tak swobodnie, jak ze mną. No i tę chwilę, kiedy siedmioletnia córeczka moich sąsiadów z Oakland, schodząc z karuzeli, zapytała, czy może do mnie mówić „tatusiu”, bo mnie kocha. Długo nie mogłem się po tym pozbierać.

Chciałem być ojcem. Co w tym złego?

W końcu przyszedł tamten ranek, kiedy po nocnym powrocie z Nowego Jorku obudziłem się, by stwierdzić, że w domu nie ma nic do jedzenia, a moja żona medytuje na werandzie.

Pięknie wyglądała w cieniutkiej kremowej tunice wyszywanej błyszczącą nitką, z długimi, mokrymi po kąpieli włosami, które nie znały suszarki. Siedziała bez ruchu, tylko wiatr bawił się pojedynczymi ledwie przeschniętymi kosmykami.

Jak zwykle wsiadłem w samochód i pojechałem do sklepu. Stanąłem na parkingu, ale nie wysiadłem.

Nie wiem, jak długo tam tkwiłem. Widziałem przed sobą Oakland Hills, odbudowujące się po pożarze, świat za górami, niebo nade mną. I kiedy znowu ruszyłem, miałem wreszcie jasność. Widocznie głód wyostrza umysł.

Śniadania nie było.

Każde małżeństwo jest tajemnicą, zamkniętą przestrzenią, w której nieprzerwanie odbywa się wzajemna wymiana i nikt obserwujący z zewnątrz nigdy nie będzie miał pewności, co w nim prawdą, a co pozorem. Jest pulsowaniem, rytmem, oddychaniem. Dlatego małżonkowie mogą razem wisieć głową w dół, mieszkać w domku na drzewie albo uprawiać rzodkiew korzeniami do góry – nikomu nic do tego. Dopóki oboje się na to zgadzają.

Otóż ja po piętnastu latach uświadomiłem sobie, że nie mam już siły ani chęci być hojnym opiekunem Alicji w Krainie Czarów, dla której życie jest kolorową wędrówką przez coraz to nowe pokoje w Zamku Nieskończonych Możliwości, utrzymywanym – cóż za przyziemność! – z mojej pensji.

Nie chcę być dłużej tym frajerem, który każdego dnia wraca z pracy, gotuje obiad, sprząta i pierze jak umie, wieczorem szykuje się do następnego dnia w pracy i tak w kółko. Zatrudnienie gosposi nie wchodziło w grę, Helen nie tolerowała obcych w swoim domu.

Nie chcę godzić się z tym, że moja żona od kilkunastu lat studiuje: teatrologię, reżyserię, muzykologię i filmoznawstwo – mogłem pomylić kolejność – trenuje kickboxing i jogę, właśnie zaczęła kurs grafiki komputerowej, słowem, zajmuje się tym, na co ma ochotę. Żyje, jak sama mówi, życiem wolnego człowieka, wspaniałomyślnie tolerując moje śmieszne mieszczańskie nawyki i równie śmieszną samczą chęć przedłużenia gatunku.

Tylko dlaczego ja, do cholery, nie czuję się wolny?

Tak, to mój problem. Helen mówiła mi to wielokrotnie.

Trzeba było terapeuty, by się dowiedziała, że jej postawa życiowa to po prostu bezwzględny egoizm. Rzecz jasna, nie użył takich sformułowań. Bardzo łagodnie jej wytłumaczył, że tylko dzieci, a i one stosunkowo krótko, biorą, niczego w zamian nie dając. Że nie ma nic złego w sprawianiu sobie przyjemności, ale nie da się żyć tylko przyjemnościami.

Była oburzona, naprawdę oburzona, że – co również powiedział – od lat najzwyczajniej w świecie wykorzystuje swego męża. Mnie wykorzystuje. No i całkowicie zaskoczona, że mam tego dosyć.

Dopóki nie spotkałem Daszy, nie czułem potrzeby, żeby komukolwiek aż tak szczegółowo o tym opowiedzieć.

Słuchała uważnie, nie przerywając. Czekała, aż skończę.

Co na to twoi rodzice? – zapytała, gdy było już jasne, że wyrzuciłem z siebie wyznania najcięższego kalibru. – To znaczy ojciec.

Ojciec chyba mnie rozumie. Danka uważa, że to nie jest powód do rozwodu. Tylko śmierć eliminuje z małżeństwa.

– Jak to? Przecież sama jest drugą żoną.

Wdowca.

Normalka. – Dasza wzruszyła ramionami, przyglądając się swemu odbiciu w szybie. Zobaczyłem ciepło, współczucie, poczułem te same fale. Niech to trwa wieczność, pomyślałem.

Krótka pamięć własnych grzechów i nieustanne wymaganie etycznych i moralnych Himalajów od wszystkich dookoła – dodała.

– Ale nie od siebie – mruknąłem.

Oczywiście, że nie od siebie – roześmiała się Dasza. – Ale i tak masz szczęście.

Ja? Bo się rozwodzę?

Bo się rozwodzisz w Stanach. Bo chodzisz z żoną do terapeuty, który pomaga wam rozmawiać, nawet jak już patrzeć na siebie nie możecie. Bo to z nim pierzecie swoje brudy, żeby wyczyścić sytuację i jakoś tam się dogadać.

Myślisz, że to takie przyjemne?

– A wolałbyś iść do sądu i robić to samo przed sędzią i dwojgiem ławników z listy? Pierwszy raz cię widzą, nikt ich nie uczył rozmowy ze skłóconym małżeństwem, ale siedzą i patrzą z ciekawością, kiedy sobie skoczycie do oczu. To się nazywa rozprawa pojednawcza.

Co ty opowiadasz? – wtrąciła się Alka, która od dłuższej chwili przysłuchiwała się Daszy z uwagą. – Moja rozprawa pojednawcza trwała dziesięć minut.

Gratuluję – mruknęła Dasza. – Widocznie rozwodziłaś się z właściwym mężczyzną.

Szkolna impreza zdychała, ludzie większymi i mniejszymi grupkami wysączali się we wszystkich kierunkach.

Gryckiewicz wstał i zwracając się w naszą stronę, zawołał:

Słuchajcie, nie ma z nami Maziuka…

Skąd ta pewność? – odezwała się Alka.

Spojrzałem na nią uważniej. Nie spodziewałem się po niej takiej wrażliwości.

– Racja – mruknął Gryckiewicz, zerkając na sufit, choć ja obstawiałbym raczej któreś z krzeseł w pobliżu dam. – Andrzej, muszę cię dziś zacytować… Mości panowie, bar wzywa.

Myślałem, że się rozpłaczę.

Los potrafi być złośliwy nawet po śmierci. Maziuk, który przez całe życie unikał alkoholu, bo ścinało go po jednym piwie, zyskał nieśmiertelność swoim licealnym hasłem.

Najśmieszniejsze, że dla niego było to wezwanie do wyprawy na pierogi z serem w barze mlecznym, które zastępowały mu obiad, kiedy matka pracowała na drugą zmianę.

Do dupy z taką nieśmiertelnością.

Ciągnęliśmy się z Daszą na końcu rozwleczonej grupki.

Wiesz, co ci powiem – mruknęła, kiedy odruchowo wziąłem ją za rękę – jak na kogoś, kto tyle lat mieszkał w Stanach, bardzo dobrze mówisz po polsku.

Staram się – odparłem nonszalancko. – Ale jak zaczynam mówić o swojej pracy, to natychmiast okazuje się, że brakuje mi polskich słów.

Bo ich nie ma – wtrącił się Gryckiewicz. – Niby mówi się „kości pamięci”, ale co powiesz zamiast „interfejs”? „Między – mordzie”?

To był stary, znany dowcip, ale Dasza nie obracała się wśród polskich informatyków i chyba nie miała pojęcia, o czym mówimy.

A po jakiemu myślisz? – zapytała.

Czy ja wiem? Nie zastanawiam się nad tym – zełgałem bezczelnie, bo doskonale wiedziałem, że raczej po angielsku.

Tak było szybciej. Na ogół. Ale się tym nie chwaliłem.

Polski włączał mi się mimowolnie w chwilach silnego stresu. Również dlatego tak trudno rozmawiało mi się z Helen – ona w chwilach stresu przestawała mówić i rozumieć po polsku.

Tylko zajrzeliśmy w głąb kompletnie zadymionej sali jakiejś nieznanej mi knajpy. Nasze mocno przetrzebione towarzystwo lokowało się wokół trzech zsuniętych stolików. Przywoływała nas Elka, Gryckiewicz pokazywał dwa wolne miejsca obok siebie.

Spojrzeliśmy z Daszą po sobie i jak na komendę wycofaliśmy się na ulicę. Bez słowa ruszyliśmy w stronę kościoła i dalej, dawną Monopolową, dzisiaj – a jakże – Świętego Wojciecha.

Znowu wziąłem ją za rękę. I już nie miałem zamiaru wypuścić.