Выбрать главу

Świtało. Szliśmy wzdłuż szarych, uśpionych bloków. Nigdzie żywej duszy, ani jednego zapalonego światła. Widać ranne ptaszki wyjechały na długi weekend, a ci, których o świcie obudziła depresja, woleli leżeć w półmroku. Nawet wrony nie zdążyły jeszcze się obudzić i rozkrzyczeć w koronach drzew, które zapamiętałem jako zielone kikuty.

– Przyjedź do mnie – poprosiłem gdzieś na wysokości osiedlowego sklepu spożywczego, wiele lat temu nazwanego szumnie Supersamem.

Dasza roześmiała się głośno, budząc bezpańskiego psa, który spał wtulony w kratkę wentylacyjną. Popatrzył na nią z pretensją i ruszył szukać spokojniejszego miejsca.

– Pamiętaj, ty i Pola zawsze będziecie u mnie mile widziane – nie ustępowałem. – W każdej chwili możecie do mnie przyjechać.

Ale ona nie miała zamiaru poważnie mnie potraktować.

A tatuś Poli nie? – rozchichotała się na dobre.

A tatuś Poli nie.

Przestała się śmiać, ale nie podjęła tematu.

Odprowadziłem ją, jak zawsze, na Piastowską, krzywym chodnikiem wzdłuż parkingu. Podeszliśmy pod same drzwi klatki schodowej, której nie mogło już pomóc żadne malowanie.

Staliśmy tam długo, przyglądając się sobie w milczeniu, i w końcu zaczęliśmy się całować. Ot tak. Pierwszy raz. Po tylu latach znajomości.

Zdjąłem jej okulary. Dawno temu mawiała, że wbrew pozorom okularnice mają lepiej – kiedy chcą, ukrywają się za szkłami, a kiedy inne odkryją już wszystko, co możliwe, okularnice mogą jeszcze powolnym ruchem zdjąć okulary i pokazać swoją prawdziwą twarz.

Spojrzałem w jej trochę zdziwione oczy.

– Ty wiesz, że cię kocham od początku świata – powiedziałem.

Tak mi się czasami zdarza, że coś wyznaję i cholera wie, co się z tym dalej dzieje. Idzie. Pokutuje. Owocuje.

Było tak, jakby czas się zatrzymał i cofnął jednocześnie, jakbyśmy od początku świata wystawali pod tą obdrapaną klatką schodową, żeby w końcu stało się to, co od początku świata miało się stać.

Dasza w milczeniu pokiwała głową.

A potem usłyszałem, jak jej mama, wychylając się z okna, woła:

– Daria, chodź już wreszcie do domu!

Nie pamiętam, jak wróciłem na Kraszewskiego. Chyba przyfrunąłem.

6

„Kocham cię od początku świata”, powiedział, a ja milczałam. Bałam się odezwać, zdumiona. Nawet nie tym, co powiedział Marcin, ale tym, co w odpowiedzi usłyszałam w sobie. Zdumiona tym jednym jedynym słowem, które tłukło się we mnie: „Nareszcie!”.

Weszłam do domu. Figa powitała mnie jak zwykle, czyli tak, jakbyśmy się przez rok nie widziały. Najwyraźniej udało jej się bladym świtem wyciągnąć mamę na pierwszy spacer, bo w całym przedpokoju widziałam ślady jej ubłoconych łap, a w kilku miejscach – odcisk równie ubłoconego brzucha.

Mama zamknęła okno i wyszła do przedpokoju.

Spotkałam Marcina – powiedziałam, nim o cokolwiek zapytała. – Chyba coś z tego będzie.

No, to zaczną się problemy – westchnęła, owijając się szczelniej grubym niebieskim polarem.

Skąd wiesz? – zapytałam. – Może właśnie skończą się problemy?

Dzisiaj wiem, że obie miałyśmy rację.

Wzięłam prysznic, po którym w końcu poczułam nieprzespaną noc. Położyłam się, ale wiedziałam, że tym razem myśli nie pozwolą mi uciec tam, gdzie od dawna było mi najlepiej, i że z pewnością nie zasnę. Dogoniła mnie moja przeszłość i wszystko to, o czym się nawet nie zająknęłam przez cały wieczór.

Moja mama bohatersko zniosła galopujące zaręczyny i ślub z Grzegorzem Trześniewskim, który był sierotą, i wiadomo było o nim tylko tyle, ile sam o sobie powiedział. Parę lat wcześniej próbowała wszelkimi sposobami wybić mi z głowy pomysł studiowania w Warszawie, przekonana, że wypuszczona z domu, natychmiast popadnę w tego rodzaju tarapaty – tak właśnie to określała: – „tarapaty”. Jak większość matek, najbardziej obawiała się, że popełnię te same błędy co ona. Nie pomyliła się. Ale nie mogłam tego wiedzieć wtedy, gdy na dziewięciu metrach swego panieńskiego pokoju celebrowałam małżeńskie początki i byłam szczęśliwa.

W drugiej połowie kwietnia świat odetchnął pierwszym oddechem Poli, a ja stanęłam na głowie, żeby zaliczyć rok. Udało mi się, przy walnej pomocy matki. Mój mąż studiował, a wiadomo, że wydział aktorski to bardzo czasochłonny kierunek! Ja też studiowałam. Ale nieco mimochodem.

Tamten ciężki czas, pierwszy rok życia Poli, raz na zawsze określił kształt naszego krótkiego małżeństwa. Ja na rzęsach – mój mąż na luzie. Ja przy garach albo w szkole – mój mąż w samym centrum zdarzeń wszelakich, z wyjątkiem tego, co działo się w domu.

Nie mogło nam się udać, ale nawet moja matka, która widziała to od początku jak na dłoni, nie zdawała sobie sprawy, że właściwie nie mieliśmy szans.

Dopóki Pola była malutka, studiowałam i opiekowałam się dzieckiem, mieszkając w Białymstoku, gdzie była matka, bliżsi i dalsi znajomi. Nie miałam wolnej chwili, nie zastanawiałam się nad swoim małżeństwem i swoim życiem.

Zimny prysznic nastąpił po drugim dyplomie. Mimo znakomitych recenzji przedstawienia, ról, które zostały docenione przez dziennikarzy, wykładowców, a nawet starszych kolegów, okazało się, że teatr lalek w moim rodzinnym mieście nie jest zainteresowany ani mną, ani moim mężem.

To był szok. Zaraz potem pojawiła się propozycja dwóch etatów w teatrze w Olsztynie. Wzięliśmy je z marszu.

Niewykluczone, że gdybyśmy pracowali w innych teatrach, nasze małżeństwo przetrwałoby dłużej niż te pięć lat. Ale graliśmy w jednym zespole, na ogół w tych samych spektaklach.

Kiedy teatr wyjeżdżał, ja z zasady zostawałam z dzieckiem – ktoś zawsze mógł mnie zastąpić, bo bardzo szybko okazało się, że z nas dwojga to mój mąż jest nie do zastąpienia.

Miałam małe dziecko, moje życie było zorganizowane i uregulowane jak w zegarku, inaczej się nie dało. Koń chodzący w kieracie nie stanie się naraz rumakiem dzikim i swobodnym, nawet jeśli dobrze pamięta i wie, czym jest dzikość i swoboda. Trudno na próbach być radosnym twórcą, jeśli przedtem i potem biegnie się prać, prasować, gotować, budować po raz tysięczny wieżę z klocków, nieważne – może za łatwo się usprawiedliwiam.

Nie pomagały mi osobliwe zabiegi pedagogiczne miejscowego reżysera na etacie, który za młodu liznąwszy teatralnej alternatywy, uważał się co najmniej za Grotowskiego od lalek, a może tylko ludzie mylili mu się z lalkami, kto go wie. W każdym razie jedność zespołu budował w ten sposób, że na każdej próbie namaszczał jakiegoś wybrańca. Szeptał takiemu albo takiej do ucha:

– Zobacz, przecież to do dupy! To jest aktor? Ty jesteś aktor, powiedz mu coś.

To było jak ruska ruletka, nikt nigdy nie wiedział, na kogo padnie. Nikt też nie palił się do pouczania – nawet aktorzy miewają instynkt samozachowawczy. Nikt. Poza moim mężem. Kiedy padło na niego i okazało się, że tego dnia to ja jestem do dupy, oznajmił mi przy wszystkich:

Jakaś spięta dzisiaj jesteś. Powinnaś się bardziej otworzyć.

O to, to właśnie! – ucieszył się reżyser. – Pocisz się, Dasza, i pocisz, ale rozkoszy nic nie dajesz.

Roześmiał się tylko nasz dyżurny erotoman. Siedział z boku, dumnie prezentując swoje nowe czerwone buty. Wyglądał w nich, jakby się urwał z jakiegoś przeglądu zespołów ludowych.

Stałam przy zejściu ze sceny, gapiąc się na te idiotyczne czerwone kozaczki.

Głupkowaty eksperyment, który miał mnie otworzyć na scenie, nieoczekiwanie i nieodwołalnie otworzył mi oczy na to, za kogo wyszłam.

Nie pamiętam, co powiedział Grzesiek, kiedy wróciliśmy do domu. Chyba nic. Dla niego nie było problemu.

Chciałam go zabić, zniszczyć, wyrwać mu jaja z korzeniami! Ale nie odezwałam się. Jak zwykle.