Выбрать главу

– Dzień dobry, szalom, zdrastwujtie. Piękny dzień! – zapętliłem się entuzjastycznie.

Nawet chciałem jej rzucić komplement o królowej, ale w porę dostrzegłem, że tylko ja mam dobry humor od samego rana. Danka bez słowa znikła za drzwiami i zamknęła je cicho.

Może lepiej nie budzić demonów. Gdzie jest telefon?

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Dasza prawdopodobnie jeszcze śpi, a kiedy wstanie, będzie się spieszyła na pociąg. Więc może nie teraz z tym dzwonieniem. Musiała jechać do Olsztyna, bo wieczorem jej córka wracała ze szkolnej wycieczki. Umówiłem się na telefon wieczorem – nie miała niestety komórki.

Była dopiero dziesiąta rano, a ja już tęskniłem jak wściekły! Może by tak polecieć na dworzec?

Przy trzeciej herbacie z dygotem serca zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy jeszcze nic się nie zdarzyło, nikt o niczym nie zdecydował i to wszystko naprawdę może się okazać kaprysem, kwiatem jednej nocy. Ale jednocześnie rozsadzała mnie taka euforia, że tylko lata treningu powstrzymały mnie przed tym, by nie opowiedzieć wszystkiego Dance przy śniadaniu. Chleb razowy, ser, dużo sera, zjeść świat i poprosić o księżyc na dokładkę!

Uświadomiłem sobie, że przez pół nocy gęba mi się nie zamykała, ale mówiłem cały czas o sobie. Przez tyle godzin wzbierającej i rozpływającej się rozmowy o nic Daszę nie zapytałem. Nawet o to, czy tyle lat po rozwodzie nadal jest sama.

Prawdę mówiąc, było mi to obojętne. Cholera, wcale nie. Ale wiedziałem, naprawdę wiedziałem, że tej nocy moje życie znowu się zmieniło. Jakby ktoś – nie wiem, los – wreszcie włożył właściwy klucz, wszystkie tajemne zapadki wskoczyły na swoje miejsce i jakieś zamknięte na głucho drzwi zaczęły się otwierać na oścież. Wiedziałem, że jeśli stanie się cud i przekroczę ten próg, nigdy więcej nie wrócę do tego, co było.

Boże, niech to będzie prawda!

Tylko dlatego postanowiłem dokończyć tamtą sprawę.

Bez trudu dodzwoniłem się do Lilki, siostry Maziuka. Rozmawiała ze mną jak ze starym dobrym znajomym.

Ups, coś się zmieniło. Nie było w jej głosie nawet cienia tamtej agresji, jaka parowała z niej wszystkimi porami wtedy w Kalifornii, kiedy przez kilkanaście dni, skazani na swoje towarzystwo, krążyliśmy między Oakland a Los Angeles, załatwiając formalności pogrzebowe i transportowe.

Uznałem to za jeszcze jeden znak odmiany losu i nowej, lepszej passy.

Taksówkarz wywiózł mnie daleko poza zapamiętane kiedyś granice Białegostoku i jechał dalej, mniej więcej w kierunku Warszawy, pośród szachownicy nieznanych mi nawet z widzenia blokowisk. W końcu samochód zatrzymał się na jakimś z lekka tylko i chyba niedawno zagospodarowanym wygwizdowie.

Olga Maziuk posiwiała, zmalała i skurczyła się, ale z całą pewnością poznałbym ją nawet na środku zatłoczonej ulicy. Lilka musiała ją uprzedzić, bo otworzyła drzwi, zanim zdążyłem zdjąć palec z dzwonka.

– Marcinek! – zawołała radośnie.

Ścisnęło mnie w gardle. Od dobrych kilkunastu lat nikt tak się do mnie nie zwracał. Nie żebym jakoś szczególnie tęsknił za tym dziecięcym zdrobnieniem – a może nawet tęskniłem, tylko dowiedziałem się o tym w tej samej chwili, kiedy znowu je usłyszałem.

Chwyciła mnie w kleszczowy uścisk, którego wolałem nie odwzajemniać z równą siłą, bo pewnie bez trudu zmiażdżyłbym ją na proszek. Była już na tym etapie, kiedy szczupłość powoli przechodzi w wychudzenie, a właściwie wysuszenie. Beżowa niedzielna sukienka wyglądała na niej tak, jakby już jakiś czas temu wyrosła ze swojej właścicielki.

– Marcinek przyszedł! – zawołała znowu, po czym, bez żadnego ostrzeżenia, rozpłakała się, zupełnie, jakby ostatni wybrzmiewający jeszcze ton radości był zarazem pierwszym tonem rozpaczy.

Rad nierad stałem skręcony w paragraf w ciasnym przedpokoju, podtrzymując płaczącą kobietę, i zastanawiałem się, co dalej.

Ale to ona wiedziała, co dalej. Oderwała się ode mnie, jej płacz ustał jak nożem uciął i już zupełnie spokojna pociągnęła mnie do ciasnego, niemożliwie zagraconego pokoju.

Pamiętałem paradny pokój w dawnym domu Maziuków. Matka Andrzeja zawsze lubiła durnostojki, zwane gdzie indziej bibelotami, ale na starość najwyraźniej polubiła je jeszcze bardziej, bo na półkach, półeczkach i tandetnych stolikach nie widać było skrawka wolnej przestrzeni.

Żonkile, które jej przyniosłem, dołożyła po prostu do i tak już okazałej wiązanki umieszczonej na komodzie. Tuż obok stało kolorowe zdjęcie Andrzeja, które sam mu zrobiłem zaraz po jego przyjeździe do Stanów. Towarzyszyła mu plastikowa Matka Boska depcząca czarnego węża i czarno – biała fotografia księdza Suchowolca.

Przypomniało mi się, jak w lecie osiemdziesiątego roku matka Maziuka kazała nam nagrać na historyczny magnetofon ZK – 140T historyczne przemówienie kardynała Wyszyńskiego. Ciekawe, czy kiedykolwiek domyśliła się, że to za moją namową Andrzej podwędził jej w tym samym czasie bony PKO ukryte w drugim tomie encyklopedii. Myśmy z Jolką wypruli parę dolarów z plastikowej torebki, którą ojciec grubą taśmą przykleił pod zlewem – potem dostałem za to ostatnie lanie w życiu. Zanieśliśmy te, pożal się Boże, datki do siedziby Solidarności.

Tacy byliśmy.

– A już się bałam, że nigdy do mnie nie przyjdziesz – powiedziała w końcu Maziukowa, niemal siłą sadzając mnie w fotelu, który pamiętał tamte czasy.

Sama przycupnęła na najbliższym krześle.

– Czemu? – mruknąłem trochę zmieszany.

Rzeczywiście, nie paliłem się bardzo do tej wizyty i gdyby nie poranne silne przeświadczenie, że nowe idzie, a nawet już przyszło, pewnie znalazłbym jeszcze ze sto powodów, żeby to odłożyć, choćby do nieokreślonego następnego razu.

– Bo wiesz, Marcinek – westchnęła ciężko – jak komu los kości porachuje, to on czasami woli w samotności rany lizać i towarzystwa mu do tego nie potrzeba.

Na wszelki wypadek pokiwałem głową, jakbym naprawdę wiedział, o czym mowa.

Śmierć Andrzeja wstrząsnęła mną, i to niewąsko. Pół dnia czekałem na niego w MCoffee, najpierw w środku, bo ranek był chłodny, przy trzeciej kawie na ławeczce przed wejściem. Potem wściekły wracałem do Oakland, próbując się do niego dodzwonić i nawrzucać, ile się da. A potem, późnym wieczorem, zadzwonili z policji. Znalazł go – tuż obok drogi, ale kilkadziesiąt metrów niżej – motocyklista zmierzający na cotygodniowy zlot Hell’s Angels w Woodside. Nawet nie wiedziałem, że Andrzej w dokumentach ubezpieczeniowych wpisał mnie jako osobę, którą należy powiadomić w razie wypadku.

Każdy, kto przeżył telefon z taką wiadomością, wie, jak to jest zrywać się, ubierać, jechać uśpionymi ulicami, a potem odpowiadać na pytania, coś tam podpisywać, cały czas na umysłowym autopilocie, który każe działać, nie pozwala się zastanawiać ani myśleć. Później nadchodzi ranek, a może już przedpołudnie, kiedy autopilot się wyłącza i do człowieka nieuchronnie zaczyna docierać, co się stało.

Pamiętałem to doskonale, ale ani wtedy, ani teraz nawet przez myśl mi nie przeszło licytować się z jego własną rodziną.

– No i jak ty myślisz po tym wszystkim życie sobie poukładać? – zapytała Maziukowa takim tonem, jakbym to ja był osieroconą matką. – Musi tobie być ciężko.

Nie mogłem w nieskończoność kiwać głową.

– To znaczy o czym pani…

Aż ją poderwało z krzesła.

– Jak o czym? Toż o tym pudełku, coś je dał Andrzejkowi naszemu na wiek wieków – zawołała i się rozszlochała na całego. – Na pokutę mu dałeś!

Znowu zgłupiałem i przez chwilę bezmyślnie przypatrywałem się płaczącej Maziukowej. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ale nie dlatego, żebym nic nie wiedział o żadnym pudełku. Przeciwnie. Osobiście dopilnowałem, by włożono je Andrzejowi do trumny, tak jak sobie tego zażyczył w testamencie, którego byłem wykonawcą.