Właśnie ten testament uświadomił mi, że być może wątpliwości koronera i policji mają jednak jakieś podstawy. Już w pierwszej rozmowie zapytali, czy Andrzej nie miał kłopotów, długów, depresji, słowem, czy nie miał powodów, żeby specjalnie nie wyhamować na tym fatalnym zakręcie na Old La Honda Road, którą wcale nie musiał jechać, żeby się dostać do Half Moon Bay.
Musiałem im wtedy długo wyjaśniać, że obaj z Maziukiem należymy, to znaczy należeliśmy do specjalnego gatunku palantów, którzy po tygodniu użerania się z klientami lubią w niedzielny poranek wsiąść w samochód i podnieść sobie ciśnienie krwi. Tak było. Rajcował nas widok wraków na dole, poniżej drogi, w miejscach, skąd nawet ich nie wyciągano, bo nie było dojścia – przestępcy często zrzucali tam niepotrzebne już samochody.
Maziuk nie był jednym z tych nieszczęsnych histeryków, którzy postanawiają zrobić sobie duże kuku, żeby kogoś tam przestraszyć, ale przypadkowo udaje im się zabić. Nie, przygotowałby swoją śmierć bardziej metodycznie, żeby nie było czego się domyślać. Trzymałem się tego twardo w rozmowach z policją i koronerem. Ale ten testament…
Pośród chorobliwie szczegółowych ustaleń, jakie tam zapisał, było też i to o starannie zalakowanym pudełku ze sklejki. Zostawił je w naszym biurze, ukryte za skoroszytami. Napisane było na nim: „Włóż do trumny. W żadnym razie nie otwieraj”. Tak też zrobiłem i parę razy upewniałem się, czy nikomu nie przyszło do głowy go wyjąć na różnych etapach szykowania Maziuka do jego ostatniego lotu do Polski. Koroner, później firma ubezpieczeniowa, zapytali o to, a jakże. Ale nie otworzyłem, dopilnowałem, nie zapomniałem.
Właściwie to Andrzej… – odezwałem się. – To znaczy ja tylko je włożyłem, tak jak prosił w testamencie. Nie wiem, co tam jest, nie zaglądałem.
Nie żartuj! – Maziukowa spojrzała na mnie z taką miną, jakby wyrosła mi druga głowa.
Tu nie ma co żartować – prychnąłem lekko, ale czułem, że coś wisi w powietrzu.
A żebyś wiedział, Marcinek – prawie pobiegła do pokoju obok, gdzie od ściany do ściany rozpierała się trzydrzwiowa szafa z nadstawką. – Żebyś wiedział – powtórzyła i zanurkowała w głąb środkowej części.
Zamarłem.
Po dłuższej chwili, stękając, wynurzyła się z szafy z – jakżeby inaczej – Andrzejowym pudełkiem w obu rękach. Gapiłem się jak sroka w gnat, niezdolny wykrztusić słowa.
– Znaczy ojciec się nie pomylił – mruknęła, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. – Aż szkoda, że na wieś do brata musiał wczoraj pojechać, bo to on postanowił wyjąć i pieczęcie połamać. I dobrze postanowił, jak tak.
No, nie wiem, delikatnie mówiąc.
Wszystko, co miało się stać, już się stało, drewniane prostokątne pudełko po pseudokubańskich cygarach z uśmiechniętym wąsatym facetem leżało przede mną na spranej serwecie w czerwone i różowe truskawki. Co ja tutaj robię?
Przyszło mi na myśl, że może jednak ojciec Maziuka miał rację.
Mimo wątpliwości koronera nie wierzyłem, że Andrzej naprawdę chciał ze sobą skończyć. Ale zanim się rozpędził przed zakrętem, znalazł odpowiednie pudełko, spakował je, napisał testament, a w nim wyraźne polecenie „Nie otwieraj!”, i jeszcze ustanowił mnie wykonawcą swojej ostatniej woli.
Jeśli więc rzeczywiście zaplanował swoją śmierć i zadał sobie cały ten trud, to może właśnie powinienem był od razu otworzyć to cholerne pudełko – miniaturową trumnę?
Nie wiem i już nigdy się nie dowiem, jak miało być. Podniosłem nadpęknięte wieko – pieczęcie musiały nieźle trzymać – i zobaczyłem to, co zobaczyłem.
– Rozumiesz, Marcinek? – zapytała Maziukowa cicho.
Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się bezmyślnie w duże studyjne zdjęcie Helen jeszcze z krótkimi włosami. To samo zdjęcie, tylko powiększone do rozmiarów portretowych wisiało całe lata w naszych kolejnych sypialniach i pewnie nadal wisi nad jej łóżkiem.
Zacząłem wyjmować i odkładać na bok następne zdjęcia. Helen w kapeluszu, Helen w górach, Helen w zielonej sukience uszytej z cepeliowskich chustek, Helen na tle swojej scenografii. Nie pamiętałem tych konkretnie ujęć, nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej je widziałem, ale pamiętałem inne z tej samej serii, podobne. Pamiętałem, kto i w jakich okolicznościach je robił.
Potem zobaczyłem cztery zdjęcia, o których nie mogłem nic wiedzieć, bo przedstawiały Andrzeja i Helen w sytuacjach…
Ziemia przestała się obracać, słońce zatańczyło w rozedrganym hiphopowym rytmie. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Nie wiedziałem, co myśleć. Czy myśleć? Równe oddychanie. Helen. Kurwa jej mać!
Były słabej jakości, jakby ktoś zadał sobie trud zrobienia odbitek ze zdjęć cykniętych najtańszym jednorazowym aparatem. Dalej – klasyka – bilety do kina, rachunki z jakichś knajp, jeden nawet – co za idiota! – z Pizzy Hut, rachunek za dwie doby w jakimś nieznanym mi hotelu w San Francisco. I list od Helen.
Rozpoznałem różowy papier, którego używała do wszelkiej korespondencji, głucha na moje uwagi. Rozpoznałem jej okrągłe, równe pismo małej dziewczynki. List był króciutki, ale całkowicie w stylu Helen. Bez specjalnych emocji informowała Andrzeja, że popełniła wielki błąd i że w imię wieloletniej przyjaźni powinien wymazać z pamięci te dwa tygodnie… jakieś nieznane mi bliżej dwa tygodnie. Gdzie ja wtedy mogłem być?
Nawet nie zauważyłem, że wstrzymuję oddech. Odetchnąłem więc głęboko, odsunąłem od siebie papiery i spojrzałem na matkę mojego nieżyjącego przyjaciela.
Siedziała nieruchomo, z oczami zaczerwienionymi jak u królika. Wpatrywała się we mnie jak w telewizor i nagle, pod jej smutkiem i zapewne autentycznym współczuciem, wyczułem jeszcze coś – pełne napięcia oczekiwanie telewizyjnego widza na to, co teraz zrobię.
Ale nic specjalnego nie zrobiłem. Przetarłem okulary, rzuciłem okiem na uśmiechniętą Helen wychylającą się zalotnie z wielkiej wanny wypełnionej po brzegi pianą, odłożyłem zdjęcie do innych, odsunąłem od siebie całą stertę i wstałem.
– Dziękuję, że mi pani to pokazała – powiedziałem bez sensu, pocałowałem Maziukową w spierzchniętą rękę i wyszedłem, nie słuchając już, co do mnie mówi.
Nie miałem pojęcia, czego naprawdę chciał Andrzej, szykując to pudełko, nie wiedziałem, dlaczego jego rodzina uznała, że powinienem obejrzeć jego zawartość i co sobie właściwie wyobrażała. Ale przede wszystkim, przede wszystkim nie chciałem mieć z tym już nic wspólnego. Nie zamierzałem z nikim o tym dyskutować, nikogo obwiniać ani rozgrzeszać. Zostawiłem ich wszystkich w ciasnym pokoju Maziukowej, pośród innych durnostojek, trudno – niech im stanie lekkim będzie.
Zamknąłem drzwi za sobą. Zszedłem piętro niżej i nagle, jak w starej piosence, „diamentową kulą między oczy” – o lśniło mnie.
Otworzyli zalutowaną i opieczętowaną w konsulacie trumnę w poszukiwaniu Andrzejkowych dolarów! Co tam konto, amerykańskie ubezpieczenie, w głowach im się nie mieściło, że nic nie ukrył przed urzędem skarbowym, przed tamtejszą i tutejszą biurokracją!
A może myśleli, że go zamordowałem i chcieli to naocznie sprawdzić?
A może to taki odruch, otworzyć to, co zamknięte?
Wyobraziłem sobie minę starego Maziuka, jak już rozłupał pudełko i zobaczył w nim zdjęcia jakiejś gołej baby! Wyobraziłem sobie minę siostry Maziuka, o ile oczywiście rodzice wtajemniczyli ją w swoje machinacje. Ryknąłem śmiechem i nie mogłem przestać.
Kwicząc trochę z uciechy, a trochę z nerwów, wyszedłem na kwadratowe podwórko z czterech stron okolone blokami i zapytałem mijające mnie dziewczyny: