Выбрать главу

Przepraszam, którędy do centrum?

Nieźle, dopiero po drugiej, a już nawalony – parsknęła jedna.

Prosto jak w mordę strzelił – wyjaśniła druga i obie wy – buchnęły tym straszliwym chichotem, jakim potrafią smagać tylko nastolatki w stadzie.

Od razu spoważniałem.

Ruszyłem ochoczo przed siebie. Doszedłem do przystanku w szczerym polu i w tej samej chwili podjechała stara dobra dwunastka. Wsiadłem, nie zastanawiając się długo. Niezupełnie wiedziałem, jak skasować bilet. Bardzo było inaczej. Bardzo tak samo.

Patrzyłem pustym wzrokiem na wątpliwej urody pejzaże podmiejskie, próbując doszukać się choćby jednej zbornej myśli w mojej dziwnie lekkiej głowie. Na próżno.

W środku przesuwały mi się tylko jedna za drugą stare taśmy pełne nienaturalnych zbliżeń: Helen, ja, Maziuk, jego kolejne przyjaciółki – żadna nie ostała się dłużej niż jeden sezon. Wyjątkiem była tylko ostatnia, Sara, która opłakiwała ze mną jego śmierć.

Dopiero po paru przystankach złapałem się na tym, że cały czas próbuję sobie przypomnieć, jak moja żona zareagowała na wiadomość o śmierci Andrzeja.

Tej nocy, kiedy odebrałem telefon z policji, nie było jej w domu. Wyjechała wtedy na kilkudniowy plener z którymś ze swoich kursów, bodajże lepienia w glinie. Wróciła następnego dnia i o wszystkim dowiedziała się ode mnie – nie chciałem jej nic mówić przez telefon, wystarczyło, że musiałem dzwonić do Polski.

Wytężałem pamięć, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani jej reakcji, ani miny, nic, czarna dziura. To było cale dwadzieścia cztery godziny później. Byłem już zupełnie rozstrojony, z trudem zbierałem siły na następny dzień i kolejne rozmowy z koronerem.

Może płakała.

Ja nie płakałem, choć w tamtej chwili wiele bym dał za tych parę łez.

Ale nie było łez. Był tylko gin z tonikiem. A może sam gin.

Pudełko po cygarach stanowiło jeszcze jeden dowód na to, że nigdy nie wiemy wszystkiego o drugim człowieku. Mimo to nawet teraz, kiedy tajemnica przestała być tajemnicą, nie mogłem uwierzyć, że Maziuk skończył ze sobą z powodu zawiedzionej miłości do mojej żony. Albo dlatego, że bał się rozmowy ze mną, bo zadzwoniłem poprzedniego dnia i powiedziałem, że musimy pogadać. Chciałem go, durny, zaskoczyć tym, że pamiętałem o jego urodzinach! Chyba pierwszy raz w życiu.

To był wypadek. Przypadek. Nie można przyspieszać na zakręcie.

Mam nadzieję, że nie zrobiłeś tego dla niej, bo… Andrzej, nie warto było!

8

Dwa dni później Marcin przyjechał do Olsztyna. Poprzedniego wieczoru przegadaliśmy prawie dwie godziny, rozłączyła nas jego rozładowana komórka. Do trzeciej leżałam w ciemnościach ze słuchawką w ręce, ale już nie zadzwonił. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że gubienie ładowarek to jego tajne hobby.

Pojechałam na dworzec prosto z przedstawienia. Pociąg spóźnił się jakieś pół godziny. Krążyłam między kioskiem a budką z napojami. Dawno nie czułam takiego niepokoju. W powietrzu wisiało coś wielkiego. W końcu zobaczyłam Marcina, jak wysiada i w półmroku rozgląda się niepewnie po peronie. Nadal nie wiedziałam, co z tego wyniknie, ale ucieszyło mnie to niesamowite uczucie oczywistości, które pojawiało się za każdym razem, kiedy Marcin był obok.

Zanim zdążyłam zaprotestować, wsiadł do jednej z mafijnych taksówek, które szczelnym kordonem oblepiły cały dworzec.

– Ty nie bądź taki Amerykanin – mruknęłam, wsiadając za nim.

– Nie jestem Amerykanin, jestem frajer, nie pamiętasz? – odparł cicho. – I bardzo mi się do ciebie spieszy.

– Czyli wszystko się zgadza – westchnęłam. – Właśnie dla takich tu stoją.

Oczywiście zapłacił za kurs jak za zboże, ale darowałam sobie kolejne uwagi. Nie moje pieniądze, nie moja sprawa.

Był już późny wieczór.

Figa powitała gościa z rezerwą. Zamerdała nieśmiało ogonem, ale na wszelki wypadek spoglądała na Marcina zza moich nóg.

Pola w pstrokatej piżamie i szlafroku w muszelki wyszła ze swego pokoiku, żeby się przywitać. Uśmiechnęła się zwyczajnie, jak czternastolatka, podała mu rękę i schowała się z powrotem u siebie.

Co ona taka zdawkowa? – zapytał cicho Marcin.

A czegoś ty się spodziewał? – roześmiałam się. – Widocznie uważa, że moi goście to nie jej broszka.

No to się pomyliła – mruknął i kucnął, żeby przywitać się z psem, który szczeknął krótko i uciekł do kuchni, ale już po chwili wyjrzał i zachęcony bezruchem nowo przybyłego, podszedł bliżej.

Ale to Marcin się pomylił. Nie sądzę, by miał dużo do czynienia z czternastolatkami, które całe świadome życie spędziły tylko z matką. Nie mógł wiedzieć, jak dalece Pola czuła się władczynią, czy może raczej właścicielką mojego życia. Znałam ją jak zły szeląg. To jedno szybkie spojrzenie, które Marcinowi wydało się zdawkowe, było jak skaner, błyskawiczny test zakończony natychmiastową oceną skali zagrożenia. Zagrożenia dla jej jedynowładztwa.

Po powrocie Poli z wycieczki rozmawiałyśmy o tym, co się nam obu przydarzyło przez ten długi, dziwny weekend. Powiedziałam jej wówczas oględnie, że jubileusz szkoły okazał się dużo ciekawszy niż się spodziewałam i że spotkałam kogoś, kogo nie widziałam wiele lat. To nie było kłamstwo, raczej próba dawkowania prawdy.

Wracałam do Olsztyna z dużym zamętem w głowie, bo kiedy skończył się tamten wieczór i nastał nowy dzień, wcale nie byłam już taka pewna, czy jestem gotowa zaryzykować swój bezpieczny święty spokój. Właściwie dopiero teraz, widząc Marcina wysiadającego z pociągu, poczułam cień nadziei, że może jednak…

W tamtej rozmowie nawet nie próbowałam przebić rewelacji mojej córki. Po raz kolejny wyszła zwycięsko z konfliktu, czy raczej intrygi namotanej przez królową jej klasy, niejaką Gosię. Seria spięć i konfrontacji ciągnęła się od początku gimnazjum. Kolejny raz pocieszałam ją, że już za dwa lata upiorna Barbie o usposobieniu Stalina tak jak Stalin przejdzie do historii.

Z punktu widzenia Poli brzmiało to mało przekonująco.

Na szczęście klasowe hierarchijki i szkoła jako taka to był margines jej życia. Pola nie miała żadnych ambicji naukowych. Wystarczała jej muzyka. Nie – muzyka była całym jej światem. Od roku chodziła do prywatnej szkoły muzyki jazzowej (nie wiem, czy nie była tam najmłodsza), od pięciu lat grała na gitarze. Jej marzeniem było życie wypełnione graniem i śpiewem. Co mogłam mieć przeciwko temu? Sama marzyłam kiedyś o takim życiu, tylko w przeciwieństwie do swojej córki nie byłam obdarzona słuchem absolutnym.

Następnego dnia miał się odbyć koncert, na którym Pola miała po raz pierwszy wystąpić solo. Od miesiąca wszystkie popołudnia spędzała na próbach z trojgiem kolegów towarzyszących jej na instrumentach. Kiedy powiedziałam, że przyjeżdża do nas mój przyjaciel z liceum, którego spotkałam na jubileuszu szkoły, odparła:

– Nie ma sprawy. Najwyżej pójdzie z tobą na koncert.

Ale to miało być jutro. Tymczasem był późny wieczór. Pola umknęła do siebie, zaraz potem zgasiła lampkę przy łóżku i zamknęła drzwi z maskującą szybą. Staliśmy z Marcinem w kuchni i przyglądaliśmy się sobie przez całą długość stołu. W końcu podszedł, objął mnie mocno i pocałował, a ja znowu pomyślałam: „Nareszcie”.

Oniemiała ze zdumienia Figa podbiegła do nas i wspięła się do moich kolan.

Żadnych trójkątów – mruknął Marcin, przyciągając mnie bliżej okna.

Nie miała okazji widzieć swojej pani w takiej sytuacji – wyjaśniłam.

To niech się przyzwyczaja.

Zaczęliśmy rozmawiać. O nas. Trochę o Helen, trochę o Andrzeju i jego dziwnej śmierci. W którymś momencie pojawił się gin lubuski z tonikiem. Może przez ten gin, a może dlatego, że w końcu do tego dojrzałam, w każdym razie opowiedziałam mu co nieco o małżeństwie z człowiekiem, który nie odróżniał fikcji od prawdy. Nie wiem, czyja historia była smutniejsza. Było jednak oczywiste, że oboje nieźle dostaliśmy w kość.