Potem zapaliłam świece. Wypełniły cały dom zapachem lawendy. Świat stanął w miejscu. Zapomniałam, kim jestem, nie zastanawiałam się, co robię, liczyła się tylko ta chwila. Reszta jest historią. Naszą historią…
Wstaliśmy krótko po szóstej, żeby nie krępować Poli, która wybierała się do szkoły, widokiem faceta w łóżku matki. Kiedy weszła, a właściwie jak co rano wczołgała się do kuchni, Marcin wygłaszał właśnie pean na cześć sera morskiego.
Ja też poproszę – zadysponowała, zaspana, ale z minuty na minutę coraz bystrzej popatrująca na Marcina, który siedział naprzeciw niej z nieodgadniona miną.
Wybierzesz się ze mną po południu na koncert Poli? – zapytałam.
A jestem zaproszony?
Ja pana zapraszam – powiedziała moja córka.
Był zaskoczony, a ja specjalnie zapytałam przy niej. Ale jeśli coś, co się między nami działo, było prawdą, musiał się jak najszybciej dowiedzieć, że ma dwie osoby do pokochania. Zdawałam sobie sprawę, jakie to trudne – byli przed nim tacy, których to przerosło już w przedbiegach – ale stanowiło mój jedyny warunek, nie do przeskoczenia ani obejścia.
– Dziękuję – odparł ostrożnie. – A czy mogę mieć do ciebie prośbę?
Pola przerwała krojenie sera.
Prośbę? – mruknęła nieufnie.
Czy możesz mi mówić po imieniu?
Dobrze, a jak panu na imię?
– Marcin.
Dziecko pokiwało głową i w zamyśleniu przeżuło kanapkę. Po chwili z westchnieniem opuściło kuchnię i z przedpokoju dobiegły nas odgłosy świadczące o tym, że Figa doczekała się porannego spaceru. Porannego sprintu wokół bloku, dla ścisłości. Na spacer mogła liczyć tylko wtedy, gdy ja z nią wychodziłam. Obie lubiłyśmy się błąkać po wypieszczonych alejkach ogródków działkowych na skraju osiedla.
Przecież wczoraj się przedstawiłem – wymamrotał Marcin półgłosem.
Mówiłam ci, że nie prowadzi księgi moich gości. Jednym uchem wpuściła, drugim wypuściła.
Co to za koncert?
– Występ jej rocznika. Pola chodzi do szkoły muzycznej. Nie będzie bolało.
Szkoła muzyczna? Będą śpiewać „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie”?
Zobaczysz – odparłam wymijająco. Pola trzymała swoje przygotowania w takiej tajemnicy, że sama nie wiedziałam, co zaśpiewa. – Takie występy to jeden z uroków rodzicielstwa – zaśmiałam się.
– Wyobrażam sobie.
– Spokojnie, to szkoła muzyki jazzowej.
– Teraz to już naprawdę zaczynam się bać.
Przytuliłam go bez słowa.
Znowu trzasnęły drzwi wejściowe. Nie mówiłam? Sprint wokół bloku.
Mamo, mamy coś o fraszce? – spanikowana Pola w biegu zdejmowała kurtkę.
Zapomniałaś, gdzie stoi słownik? – odparłam.
Nie szybciej byłoby skopiować z Internetu? – włączył się Marcin.
A widzisz tu gdzieś komputer? – odpowiedziałam, chowając resztki śniadania.
Mogę jeszcze odrobinę sera? – Marcin przytrzymał mnie za rękę.
Proszę bardzo – mruknęłam z ulgą, bo wyglądało na to, że do południa będziemy się przerzucać pytaniami. Dziś miałam wolne w teatrze.
Tłum ludzi przelewał się między ciasną i duszną salką koncertową a ciasnym korytarzem, na którym ktoś pootwierał wszystkie okna. Dzieciaki poprzynosiły ciasta, na stolikach stały woda mineralna, soki. Po pierwszej części wszyscy z ulgą wylegli z sali, jedni wykonawcy przyjmowali gratulacje, inni osładzali sobie smak porażki, jak to na szkolnych koncertach.
Marcin nie odstępował mnie na krok. Nie, nie trzymał mnie w jakimś kurczowym czy nachalnym uścisku, po prostu stał lub siedział tuż obok. Nikogo tu nie znał i może nie było nic dziwnego w takim zachowaniu. Ale ja miałam jeszcze w pamięci długą noc jubileuszu szkoły, gdzie znał kupę ludzi i cały czas mnóstwo się wokół nas działo. Mimo to Marcin był przy mnie.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ja przywykłam do tego, że jeśli już w ogóle szłam gdzieś z moim byłym mężem (potem przez chwilę z kimś innym), to było oczywiste, że od pewnego momentu mężczyźni piją i rozmawiają albo w inny sposób zajmują się sobą, a kobiety idą do domu albo, nie wiem, robią, co chcą. A Marcin był cały czas obok i to było niezwykłe, że facet mi towarzyszy przez parę godzin w jednym miejscu, pośród ludzi, i nie szuka okazji, żeby z ulgą zniknąć.
Wróciliśmy do sali. Ze sceny uprzątnięto podesty dla chóru, ustawiono mikrofony, kilka krzeseł i perkusję. Prawą stronę wypełniał fortepian drzemiący dotąd za kulisami.
Pośród cichnącego z wolna szumu, z lewej strony wyszły cztery osoby: Pola w lnianej sukience, której brąz kontrastował z jej długimi jasnymi włosami, i jej kolega Maciek, oboje z gitarami, potem śmiesznie wysoki i chudy blondyn w okularach, który usiadł do perkusji, i dziewczynka w szerokich czerwonych spodniach, z wiolonczelą. Ktoś zaklaskał dla zachęty.
Sala czekała spokojnie, aż cała czwórka się usadowi, gitary i wiolonczela ostatni raz sprawdzą stopień zestrojenia. Na chwilę umilkły instrumenty i umilkli ludzie. Z tej ciszy wyłoniły się pierwsze gitarowe dźwięki, druga gitara weszła z linią melodyczną, odpowiedziała jej wiolonczela, Pola zaczęła śpiewać, a ja poczułam, że łzy lecą mi jak groch.
Śpiewała „Jak”, jedną z moich ukochanych piosenek Stachury.
Nie wiem, czy ten tekst – ciąg porównań z niejasną puentą – nadawał się dla czternastolatki, pewnie nie, ale melodia płynęła przez nią i z niej, jakby w tej właśnie chwili rodziła się w sercu mojej małej córeczki.
Zerknęłam na Marcina, który siedział bez ruchu i patrzył na Polę tak, jakby ją pierwszy raz zobaczył. Chwycił mnie za rękę, kiedy zaśpiewała:
Trzeba mieć czternaście lat i spokojnie śpiące jeszcze serce, by z taką żarliwością i oczywistością śpiewać:
Pola nie powtarzała po Stachurze ani po innych wykonawcach, chociaż setki razy słyszała stare trzeszczące nagrania, chropowaty, pełen dziwnych przydźwięków śpiew poety, mniej lub bardziej melodyjne interpretacje innych. Nie powtarzała po mnie, bo też i od lat nie śpiewałam swojego żelaznego repertuaru z czasów liceum. Znalazła zupełnie inny, własny klucz do tej prostej melodii.
Ja ją śpiewałam „od nuty do nuty”. Dla Poli ta sama odległość, którą ja pokonywałam jak schody – ze stopnia na stopień – była drogą, na której w każdej chwili może pojawić się coś nowego i zaskakującego. To był ten jej niesłychany dar – umiejętność wzbogacania bez udziwnień i manier, nasycania prostych dźwięków niezwykłymi modulacjami. Na tle mniej lub bardziej udanych popisów białych Murzynek jej naturalnie ustawiony głos działał jak otwarcie okna na słońce w dusznej, ciemnawej salce.
Dwie gitary powtórzyły za Polą „cudne manowce, cudne manowce”, wiolonczela wstrzymała swój śpiew, tylko perkusja rozsypała jeszcze w ciszy ostatnie dźwięki.
Brawa wybuchły i umilkły jak nożem uciął, gdy Pola znowu pochyliła się nad pudłem gitary.
– Ty też się tak zawsze pochylałaś, trochę w bok, wiesz? – szepnął Marcin. – Jakbyś czekała, nasłuchując, na następną melodię.
– Nie wiem, nigdy siebie nie widziałam…
Przerwałam, bo rozpoznałam kolejną piosenkę. Znaną, zgraną i pewnie już dawno na śmierć zatupaną po ogniskach i rajdach.