Выбрать главу

– Danka, co ty wygadujesz?! – nie wytrzymała moja siostra. – Rozmawiałyśmy o tym tysiąc razy. Marcin naprawdę nie miał wyboru.

Moja siostrzyczka. Wstawiła się za mną. Chyba pierwszy raz w życiu.

Spotkam się z nią – odezwałem się pojednawczo. – Z Magdą Paprocką. To może być nawet zabawne. Ale nie dzisiaj. Nie będzie mnie na kolacji. Idę do szkoły.

Dzisiaj? Tak od razu po przyjeździe? – skrzywiła się Danka. – Niemożliwe.

Mówiłem, zapisuj w kalendarzu – burknął ojciec. – Po to ci go kupiłem.

Zapisałam – odparła niepewnie.

Trudno. Sama otworzyła kopertę z zaproszeniem na jubileusz mojego liceum, przysłanym na ich stary adres, bo nikomu z organizatorów nie chciało się szukać mnie dalej.

Uśmiechnąłem się do siebie. Naprawdę przyjechałem do domu. Nic się nie zmieniło. Nie szkodzi, że siedzę przy innym stole, że Danka nie krząta się po starej ślepej klitce, tylko głośno, o wiele za głośno przestawia garnki w całkiem dużej kuchni z widokiem na ulicę Kraszewskiego. Nieważne, że to nowe miejsce. Wszystko zostało po staremu.

Kończyłem drugie danie, marząc tylko o jednym.

– Wychodzę – mruknąłem, podając Dance talerze ze stołu.

Ojciec jeszcze pracowicie jadł, łowiąc oczami niewidzialne mięso w zupie.

– A deser? – zapytała, już na amen obrażona.

– Zjem potem.

Uciekłem. Jak zwykle.

Chciałem zbiec ze schodów, zeskakując po kilka stopni na raz. Ale nie starczyło ich nawet na rozbieg.

Jak ona to powiedziała? „Gdybyś uszanował wybór Helen”…

Ależ uszanowałem! Nasze rozstanie było prostą konsekwencją jej wyboru.

Ja też musiałem wybrać i zdecydować, co dalej. Do końca życia nie zapomnę rozmowy w gabinecie terapeuty, pierwszej, na której moja żona odpowiedziała uczciwie na kilka istotnych pytań, kończąc tym definitywnie nasze małżeństwo.

Podobno prawda wyzwala, ale wtedy, kiedy Helen w końcu wydusiła ją z siebie, nie poczułem się wolny. Przytłoczyła mnie – nawet nie prawda o mojej żonie, tylko myśl, jak będzie wyglądała reszta mojego życia, jeśli zostanę przy tym, co jest.

Działo się to zaledwie w pół roku po śmierci Andrzeja Maziuka, mojego wspólnika i przyjaciela, jedynej osoby na świecie, która nigdy mnie nie zawiodła, „cierpliwego ucha” w każdej sprawie, potwora o nieziemskim intelekcie i zerowej wyporności alkoholowej.

Andrzej, Andrzej – ty durniu sentymentalny. Dlaczego nie grzmisz teraz, bohaterze?

Zabił się na jednym z najtrudniejszych zakrętów dosyć zdradzieckiej Old La Honda Road. Mało kto o niej wie, nawet w północnej Kalifornii. Jeżdżą nią motocykliści i desperaci spragnieni mocnych wrażeń. No i jeździliśmy my z Maziukiem.

Stało się to w dniu jego urodzin. Jechał na spotkanie ze mną w Half Moon Bay.

Pamiętam ten dzień w czerni i bieli, nie mam pojęcia czemu. Może dlatego, że kiedy umawiałem się z nim telefonicznie, jednocześnie obserwowałem Helen w czarnym trykocie ćwiczącą kickboxing na tarasie.

– Andrzej, musimy pogadać – powiedziałem. Nie zauważyłem, nie usłyszałem ciszy, jaka zapadła po drugiej stronie, mówiłem dalej: – Nie o biznesie. Ostatnio masz jakby trochę mniej zleceń niż w zeszłym roku o tej porze, ale to pryszcz. Spotkajmy się w Half Moon Bay w MCoffee, powiedzmy, jutro o dziewiątej na śniadaniu. Jest jedna sprawa.

Przez okno widziałem, jak Helen zdejmuje trykot i kładzie się na zaczerwienionych z podniecenia deskach tarasu. Właściwie więc powinienem zapamiętać tę scenę na biało – czerwono. Patriotycznie. Dziwne.

– Nie, nic się nie stało – odpowiedziałem Andrzejowi, owładnięty marzeniem, by choć na chwilę stać się deską, na której leży moja żona. – Jutro zobaczysz.

Nie zobaczył. Czekając na niego w MCoffee (kiedyś ta przytulna kawiarnia z lodami na wynos nazywała się McCoffee, ale nie spodobało się to McDonaldowi), nie poczułem wibrowania telefonu. Andrzej zostawił mi wiadomość, którą nie byłem w stanie podzielić się z koronerem, policją i… jego siostrą:

„Marcin, to wszystko nie tak. Przepraszam. Może kiedyś ci wyjaśnię. Przepraszam”.

Tyle po nim zostało.

I kiedy mi to wyjaśnisz, Andrzej?

Świat zawirował inaczej. Trzy miesiące później uruchomiłem procedurę upadłościową naszej firmy konsultingowej. Mówiąc „upadłościowa”, mam na myśli swój własny upadek woli. Nie miałem ochoty ani pary do tego, żeby ciągnąć to w pojedynkę. Miałem żal do Maziuka. Biłem się z tym uczuciem, bo jak można mieć żal do kogoś, kto się wyniósł na tamten świat. Czy wierzyłem w tamten świat? Czy dziś w niego wierzę?

Maziuk, ty wuju bolesny! Tylko ja się domyślam, co naprawdę się wydarzyło na tym zakręcie. I po cholerę mi ta niejasna świadomość, to męczące przeczucie, które nigdy nie stanie się pewnością? Jak ja mam teraz żyć? Co mam powiedzieć twoim rodzicom? Siostrze? Co ty sobie wtedy, durniu, myślałeś? Dlaczego?

Ktoś mi powiedział, że jest praca w oddziale Toda Global Security w San Jose i jakimś cudem wylądowałem tam jako manager w dziale Risk Management. Znowu stałem się najemnikiem. Przez ciebie, Andrzej, przez ciebie.

Dużo, za dużo wtedy myślałem – nie tylko o Maziuku i jego dziwnym, pokręconym życiu, które wyprostowało się na kilka sekund spadania trzydzieści metrów w dół. Moje życie – jakkolwiek by patrzeć – wreszcie nie było pokręcone. Po latach chudych i niepewnych przyszły lata stabilne, choć nie przesadnie tłuste. Niby nie musiałem niczego sobie udowadniać ani o nic walczyć, tylko z każdym dniem czułem coraz mocniej, że – nieważne jak to brzmi – żyję życiem nie swoim.

Ale to i tak była ta lepsza połowa prawdy.

Trudno było mi się zorientować, gdzie jestem.

Kraszewskiego, zabudowana niskimi blokami o chropawych tynkach, nie zachowała nic z dawnej atmosfery – za dnia sielskiej, zakapiorskiej po zmroku – prawdziwego ducha starych Bojar. Niczego nie ułatwiała monstrualna bryła nowego kościoła, który tylko od frontu wydawał się proporcjonalny do reszty zabudowań.

Jak można wybudować ludziom coś takiego przed samymi balkonami? Czy za każdym podniesieniem muszą odrywać się od komputerów, obiadów, kłótni i padać na kolana, bo rzecz się dzieje kilka metrów od ich sypialni?

Skręciłem w Przygodną, nie wiem, czy nie ostatnią na Bojarach gruntową ulicę, niemiłosiernie wyboistą, tu i ówdzie litościwie podsypaną gruzem i chyba popiołem z pieca. Po takich czarnych bojarskich drogach straszył niegdyś Woropaj na wózku zaprzężonym w białego, chudego konia. Wszystkie okoliczne dzieciaki bały się jego długiej brody, rozwianych włosów z grubym kosmykiem przyozdobionym pierścionkami dyndającymi nad przekrwionym okiem, jego pijackich krzyków i bełkotu.

Widziałem go raz czy dwa, jak zabierał resztki z kuchni w moim przedszkolu. Tak jak wszyscy gapiłem się na te pierścionki. Raz popatrzyłem mu w oczy i zobaczyłem ciepły błysk. Zachciało mi się wtedy zostać pomocnikiem Woropaja – stąd pewnie moja kilkuletnia fascynacja zawodem śmieciarza. Potem mi przeszło.

Nogi same zaniosły mnie na koniec Koszykowej, aż pod zjedzoną przez osiedle mieszkaniowe Skorupską, pod dom Maziuka, ściślej mówiąc, pod dom rodziców Maziuka.

Stał na swoim miejscu, krzywym płotem wyznaczając róg ulicy, z której pozostała tylko jedna strona. Ten sam dom, nadal niebieski, choć zapuszczony i upokorzony zwycięskimi blokami i pałacami o plastikowych uchylnych oknach. Wpatrywałem się w drzwi z klamką jak w starym kościele – wygiętą niby pogrzebacz. Ale nie pojawił się w nich Maziuk ze swoim nieśmiertelnym chlebakiem po masce gazowej.