Выбрать главу

Zycie bardzo dziwnie się układa.

Całuję cię tu i tam,

Marcin

PS Przesyłam oficjalny list, który możesz dołączyć do wniosku o wizę. Proszę Cię, zrób to przez biuro podróży. Nie ma sensu, byś jechała do Warszawy i stała w idiotycznych kolejkach.

Tymczasem w Polsce skończył się rok szkolny. Dasza i Pola wyjechały na wycieczkę do Włoch, która była nagrodą w jakimś lokalnym konkursie piosenki. Nie wiedziałem, co to za konkurs, kiedy go wygrały, nie miałem pojęcia, że gdziekolwiek poza domem śpiewają w duecie – i już cieszyłem się na chwilę, kiedy je w tym duecie usłyszę.

O niczym prawie nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko, jak układają się włosy Daszy na poduszce, jak odsuwa się ode mnie, by zasnąć, przyzwyczajona do samotnego spania. Wiedziałem, jaka dumna jest ze swojej córki. I jeszcze jedno wiedziałem – że tęsknię jak potępieniec.

Dasza nie miała i nie zamierzała kupować komórki, stanowczo twierdząc, że jeśli ktoś, tak jak ona, prowadzi życie konia w kieracie, to nie potrzebuje jeszcze smyczy. Długo ją namawiałem i uległa chyba tylko po to, żeby mi sprawić przyjemność. Nie dało się ukryć, że z nas dwojga to ja nie wyobrażam sobie dnia bez rozmowy, a już o tym, że przez tydzień nie miałbym żadnych wiadomości od Daszy, wolałem nawet nie myśleć.

W końcu zdecydowała się po raz pierwszy w życiu wziąć pożyczkę w banku – minimalną, ale przejmowała się nią tak, jakby zapisywała duszę diabłu – i kupiła komórkę. Niestety, nie dopilnowałem, żeby przed wyjazdem do Włoch uruchomiła roaming.

I zaczęło się.

Ścigałem ją po całych Włoszech. Miałem szczegółowy plan wycieczki. Każdego wieczoru dzwoniłem do hotelu, w którym Dasza miała tego dnia nocować – wycieczka była autokarowa i mocno objazdowa. W żadnym z nich nikt nie mówił ani słowa po angielsku, choć każdy, kogo o to pytałem, ochoczo potwierdzał. Znalazłem tłumacza angielsko – włoskiego w necie, ciekawy programik, z którego wychodziły przekłady w rodzaju: „Ja kochać Frania, północ, majtki zdjąć”. W tym mniej więcej stylu zadzwoniłem do kolejnego hotelu. Pamiętam, jak dumny i blady powiedziałem to, co sobie pracowicie przygotowałem:

– Buona sera, potreste collegarli il vostro ospite Daria Trzesniewska?

Najpierw w słuchawce zapadła cisza, a potem usłyszałem długą, potoczystą i kompletnie niezrozumiałą – dla mnie, rzecz jasna – odpowiedź. Tak się skończyły złudzenia, że mogę się porozumieć po włosku za pomocą Internetu.

Miałem wtedy bardzo dużo pracy, ciągle podróżowałem po całym Zachodnim Wybrzeżu i do Azji. To była niezła logistyka i matematyka – w jakiej jestem strefie, która teraz jest we Włoszech – godzinami to wyliczałem, ale miałem tylko jeden ceclass="underline" codziennie rozmawiać z Daszą. Nie było nic ważniejszego. Kiedy dzisiaj przypominam sobie tamten lipiec, jest dla mnie oczywiste, że to był kompletny amok i szaleństwo.

W końcu dziewczyny wróciły z Włoch, ale tylko przepakowały plecaki i pojechały z Elką i jej rodziną do Bączyna, tej magicznej wsi, o której Dasza powiedziała, że tak naprawdę to jest jej miejsce na ziemi i mogłaby tam zamieszkać, choćby w namiocie.

Znowu zaczęło się szaleństwo, bo w Bączynie telefon działał tylko dwa metry od domu i tylko w jednym miejscu na podwórzu. I przestawał działać, jak tylko Dasza przyłożyła słuchawkę do drugiego ucha.

Wstawałem rano z głową nabitą snami o Daszy. Żeby dojechać do pracy, musiałem codziennie przejeżdżać koło lotniska w San Jose. Za każdym razem z trudem się powstrzymywałem, żeby nie zjechać na prawo, na lotniskowy parking i nie wsiąść do samolotu do Daszy. Nie wiem, jakim cudem udawało mi się mimo wszystko pracować, jakim sposobem udawało mi się przekonywać klientów do kupienia moich usług, skoro jedyne, czego chciałem, to dożywotnio sprzedać swoje usługi Daszy! Nie interesowała mnie już praca, kariera, awans. Chciałem tylko być z nią.

Moje życie stanęło na głowie i tak już stało do chwili, kiedy w środku nocy Dasza zadzwoniła z wiadomością, że w końcu dostała wizę. Wtedy też powiedziała, że Pola stanowczo nie chce z nią przyjechać. „Nie ciągnie mnie” – stwierdziła podobno. Mimo to Dasza szykowała się do wyjazdu.

Ale głos miała bardzo niepewny.

2

Pola załatwiła mnie odmownie.

– Nigdzie nie jadę – oświadczyła, przerywając mi w pół zdania.

– Dlaczego? – szczerze się zdziwiłam. – Nie chcesz zobaczyć San Francisco? Golden Gate, Alcatraz, Chinatown…

– Widziałam na filmach – mruknęła i widząc moją minę, dodała wielkodusznie: – Ale ty jedź, jak chcesz.

Córeczko, o co chodzi?

O nic. Po prostu mnie tam nie ciągnie. A ciebie tak – powiedziała z nieco złośliwym, ale chyba jednak w sumie ciepłym uśmieszkiem. Jak to Pola. Po czym dodała: – W sierpniu mam imieniny. Takie okazje spędza się wyłącznie z najbliższą rodziną.

Ja jestem twoją najbliższą rodziną.

Ale wolisz jechać do Stanów. Na szczęście mam jeszcze ojca – przypomniała mi spokojnie. Jak to Pola.

Och, ty mała żmijo, pomyślałam sobie. Żebyś wiedziała, że pojadę!

– W porządku – powiedziałam lekko – zaraz do niego zadzwonię.

Potrzebowałam trzygodzinnego spaceru z Figą, żeby odparować po tej rozmowie.

Trudno. Jeśli trzynaście imienin, czternaście urodzin i nie wiem ile świąt spędzonych w moim towarzystwie nagle przestało się liczyć, bo ośmielam się zrobić coś, co nie podoba się mojej córce – to trudno.

Jechałam do Warszawy na rozmowę w konsulacie z mieszanymi uczuciami. Dziwnym trafem siedziałam sama w przedziale. Otworzyłam wiekowy plecak, z którym podróżowałam wszędzie poza Olsztyn. Wyjęłam dwa niebieskie paszporty. Tak, z jakiegoś powodu chciałam też wyrobić wizę Poli. Może na przekór?

Pola z blond lokami wpatrzona dumnie i zimno w oczy fotografa. Pewnie się mocno speszył. Pola lubi to robić, o czym powiedziała mi kiedyś w chwili szczerości starszo – dziewczyńskiej. Już widać w niej kobietę, z całym aparatem czułości i wzgardy jednocześnie. Po kim ona to ma?

Popatrzyłam na siebie sprzed kilku lat. Dziwnie wychodzę na kolorowych zdjęciach – to za ciemna, to za jasna. Tylko włosy zawsze połyskują jednakowo. I jeszcze tamte wielkie okulary, w których od biedy można by rozpoznać odbicie fotografa. Po co był mi wtedy potrzebny paszport? Aha, na wyjazd do Francji z „Calineczką”. Przez moment poczułam to samo kopnięcie, podniecenie – to był mój pierwszy wyjazd na Zachód.

Jak będzie tym razem? Czy chcę tam pojechać? Nie byłam pewna. Ale chciałam zobaczyć Marcina, San Francisco, Marcina i jeszcze raz Marcina. Coś zaczęło się tlić między nami. Może będzie z tego ledwie płomyczek, a może ściana ognia.

Marcin, i ty chcesz mnie taką? „Łatwopalną”? Kto to śpiewał?

Trochę dziwnie się czułam, stojąc w długiej kolejce za bramą konsulatu. Wystraszona najróżniejszymi opowieściami, nastawiłam się na tkwienie w ogonku jak za dawnych, średnio dobrych czasów, ale już po dwudziestu minutach byłam przy drzwiach wejściowych. Pięć minut później, zrewidowana, pozbawiona telefonu i pilniczka do paznokci, szłam w dół schodami, na których unosił się intensywny, niby kwiatowy zapach środka czyszczącego, od którego chciało mi się kichać. Podeszłam do okienka, przygotowana w równym stopniu na zgodę, jak i odmowę. Po drugiej stronie czekał na mnie chłopak z pokaźną kolekcją identyfikatorów na szyi. „Colin jakiś tam”, przeczytałam.

– Dzień dobry pani – powiedział do mikrofonu, a ja zgłupiałam.

Był młody, bezwstydnie młody, ale przyglądał mi się z osobliwą mieszaniną pobłażliwości i uwagi, a zarazem chyba znudzenia, tyle że profesjonalnie ukrywanego. Spojrzał w dokumenty.

– Pani mieszka w Olsztynje, tak? Bardzo mnje się podoba. Pantomima teatr tam, zna pani, aktorzy, co nie słyszą.