Pokiwałam głową.
Pani jest aktorką.
Tak – bąknęłam.
Och, pani jest aktorką teatru lalek. Ja uwjelbiam Jim Henson. Czy pani wie, kto to jest?
Oczywiście – odetkałam się wreszcie – to twórca Muppetów.
Bo mój ojciec, on jest z Oakland, mieszkał kiedyś obok Mike Oznowicz na Broadway Terrace, wie pani, to ten ojciec Frank Oz, Miss Piggy?
Stałam, gapiąc się na niego jak na człowieka z kosmosu. Czy on mnie bierze za Miss Piggy?
A gdzie jest Pola Trzrzrzeesnewskaaa? Córka?
Tak, córka. Też chcę ją zabrać, ale jest teraz na obozie wędrownym w Bieszczadach.
Popatrzył na mnie, jakby oczekiwał dalszego ciągu. Nie było.
– Kto to jest Marcin Zalewski? Boyfriend? – zapytał, nawet nie wiedząc, w jakie grzęzawisko wdepnął.
Kolega z liceum. Spotkaliśmy się na zjeździe szkolnym kilka tygodni temu. Zaprosił mnie, bo jesteśmy przyjaciółmi. Nie, nie jest boyfriend. Zajmuje się bezpieczeństwem w Stanach.
Aha, security – powiedział i przez minutę klepał w klawiaturę. Może sprawdzał, czy Marcin Zalewski w ogóle istnieje. Chyba go znalazł.
To cjekawe. On napisał interesujący artykuł – rzucił, nie patrząc na mnie.
Artykuł? Możliwe. Jaki artykuł?
„Co ty w ogóle o nim wiesz? „ – zapytała mnie moja córka.
Więcej niż wiedziałam o twoim ojcu, kiedy za niego wychodziłam, dziecko, pomyślałam, ale faktycznie. Niewiele. Tylko to, co sam o sobie powiedział. No cóż…
– Good luck – wyrwał mnie z zamyślenia „Colin jakiś tam”.
Kiedy kurier przywiózł mi oba paszporty do domu, okazało się, że dał nam wizy na dziesięć lat. Po diabła na tyle?
Tymczasem nie chciałam czekać do wieczora. Zadzwoniłam do Marcina z automatu na Dworcu Centralnym.
Cześć. Dostałam wizę! – rzuciłam w słuchawkę, ledwie usłyszałam stłumione „hallo”.
Och, to fajnie – odpowiedział Marcin i zamilkł, a mnie zmroziło.
Przyjeżdżam sama – dodałam już mniej entuzjastycznie. – Pola nie dała się namówić.
Trudno – mruknął Marcin i znowu zamilkł.
– Ale cieszysz się, że przyjeżdżam? – zapytałam głupio, solidnie już wkurzona.
– Mhm – usłyszałam.
Cóż za euforia, pomyślałam wściekła.
Szybko zakończyłam rozmowę. A i karta też błyskawicznie się skończyła. Dopiero kiedy odwiesiłam słuchawkę, dotarło do mnie, że u niego jest jeszcze środek nocy i najzwyczajniej w świecie wyrwałam go ze snu.
Następnego dnia zadzwonił z wiadomością, że wysłał na moje konto pieniądze na przelot. Już nie dyskutowałam, tylko poszłam do tego samego biura podróży, które umawiało mnie na rozmowę w konsulacie, i zabukowałam bilet na sierpień.
Nie było już możliwości, żeby w tym terminie lecieć bezpośrednio do Stanów za mniejsze pieniądze, wszystko było wykupione. Po dwóch godzinach intensywnych kombinacji i niemniej intensywnego zaglądania mi w dekolt spocony praktykant biura podróży zaproponował mi lot z przesiadką w Zurychu. Zgodziłam się bez namysłu. Mnie tam bez różnicy. Wszystko wydawało mi się tak nierealne, że równie skwapliwie zgodziłabym się pewnie na przesiadki w Jekaterynburgu i w Pacanowie.
To był przedziwny czas. Pola pojechała na swój obóz wędrowny, teatr miał letnią przerwę, wycofałam się z wszystkich propozycji wakacyjnego chałturzenia. W teatrze patrzyli na mnie jak na wariatkę. Pies udawał, że mnie nie poznaje, kiedy wpadałam po niego do Elki, i siadał na tyłku już w bramie jej kamienicy, kiedy znowu chciałam go u niej zostawić. Gdzieś jeździłam, coś ustalałam, płaciłam prawdziwymi pieniędzmi, ale cały czas nie docierało do mnie, że to się dzieje naprawdę, że to mnie dotyczy. Ubezpieczenie od choroby? Proszę bardzo. Nowy plecak? A jakże. Przecież nie pojadę z tym, co pamięta… Nieważne. Nie miałam pojęcia, po co właściwie wybieram się do tych Stanów, wszystko szło siłą rozpędu, a ja z trudem nadążałam.
Niemal przed samym wyjazdem, na parę dni przed, w jednej z niezliczonych już wtedy rozmów telefonicznych Marcin powiedział znienacka:
– Tylko proszę cię, nie zadzwoń przypadkiem do Helen, że przyjeżdżasz.
Przez chwilę myślałam, że to dowcip.
– Już dzwonię, tylko skończę z tobą – rzuciłam i w tym momencie zorientowałam się, że to było na poważnie.
Wiele lat temu poznałam jego żonę podczas klasowego spotkania w Horteksie. Siedziała z nami bite trzy godziny, nawet nie próbując ukryć znudzenia. To chyba trochę za mało, żeby uznać ją za moją kumpelę w Ameryce?
Nic nie rozumiałam, a właściwie… wszystko było jasne.
– Wiesz co, w takim razie ja nie przyjadę – powiedziałam już innym tonem. – Nie mam zamiaru spotykać się z tobą po kryjomu. Ja niczego złego nie robię. Pieprzę to.
Czułam, jak moje słowa biegną po transatlantyckim kablu, docierają do celu i po chwili tą samą drogą doszło do mnie głuche:
– No trudno. Ale zastanów się nad tym jeszcze, proszę.
I już. Po balu.
Nie wiem, czego się spodziewałam. Że będzie mnie przekonywał, prosił, błagał? Tak, chyba tak. Naindyczyłam się po swojemu, nadęłam korale, żeby zaprezentować swoją urazę, a on potraktował moje słowa jak komunikat dorosłej osoby, przyjął do wiadomości i poprosił, żebym się jeszcze zastanowiła. Dzisiaj jest to dla mnie jasne, ale wtedy rozryczałam się jak dziecko i nie wiedziałam, co dalej. W myślach wyzwałam go od ostatnich chamów. Też na „ch”.
Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłam po prostu powiedzieć Marcinowi, jakie to dla mnie dziwne i przykre słyszeć, że mam do niego przyjechać w tajemnicy i kryć się po kątach.
W moim domu rodzinnym i tym małżeńskim nie prowadziło się rozmów, w których człowiek wyjawiałby swoje obawy, chęci, uczucia. Po prostu nie. W szczególności dotyczyło to uczuć negatywnych: przykrości, zawodu, choć euforyczne wybuchy radości albo entuzjazmu były równie niemile widziane i szybko gaszone.
Nic dziwnego, że znałam tylko jeden rodzaj reakcji w sytuacjach, kiedy coś szło nie tak, ktoś mnie rozczarowywał albo niemile zaskoczył. Była to niema, ale zawsze głęboka i bolesna uraza. Wymownie milcząca! W tej kategorii mogłam konkurować tylko ze swoją matką. Nikt nigdy nie nauczył jej, a tym samym mnie, że w chwili spięcia, kiedy jest przykro i źle, można po prostu o tym powiedzieć. Że rozmówca wcale nie musi zdawać sobie sprawy z tego, co czuje ta druga osoba. Jedyne, co obie umiałyśmy robić doskonale, bez zarzutu i na sto procent, to rzucić szybką, ostrą i nieodwołalną ripostę, a potem wyjść, rozłączyć się i odciąć. „Co się stało?”. – „Nic!”. Drzwi zamknięte, klucz połknięty!
Wściekła na Marcina, ale i niespecjalnie zadowolona z siebie, poszłam do Elki. Przez cały lipiec pracowała w letniej szkole języka polskiego dla cudzoziemców. Reszta jej rodziny szalała po Jeziorze Rajgrodzkim i okolicach. Moja przyjaciółka królowała samotnie w czteropokojowym mieszkaniu w kamienicy na Mickiewicza, gdzie nawet w stustopniowym upale panował przyjemny chłodek. Taki sam, tylko upiorny chłodek panował tam w co zimniejsze dni poza sezonem grzewczym, bo w szale generalnego remontu mąż Elki polikwidował wszystkie piece. Ale teraz był lipiec i poczułam się, jakbym dotarła do oazy.
Jako się rzekło, nie umiałam mówić o swoich obawach ani uczuciach. Nic to, Elka była jedną z nielicznych osób, które nie potrzebowały moich wyznań, by się domyślić, co jest grane. Otworzyła drzwi i od razu zapytała:
Jakieś kłopoty?
Nie jadę do Marcina – oświadczyłam od progu. – Wody! A może wódy, nie wiem.
– Tak? – mruknęła Elka, zaganiając mnie do kuchni. – A co się stało?
To się stało, że mam do niego przyjechać w tajemnicy!
Przed kim?
Przed żoną.