Выбрать главу

Ty durna. To oczywiste – powiedziała Elka, odwracając się od szafki ze szklankami.

Trzymała ich tam ze sto, a może i więcej. Elka miała obsesję na punkcie szkła użytkowego: szklanki do ginu, kieliszki do wódki rosyjskiej, wody z cytryną, wody bez cytryny. Teraz podała mi szklankę strażacką, to znaczy musztardówkę sprzed dwudziestu paru lat.

– Co?

– Mówiłaś, że jeszcze się nie rozwiódł – przypomniała i popatrzyła na mnie. – To jasne, że nie chce się z tobą afiszować. Ja mam ci tłumaczyć dlaczego?

Dopiero w tym momencie uszła ze mnie cała nikomu niepotrzebna para. Kto jak kto, ale ja powinnam coś wiedzieć o afiszowaniu się przed rozwodem…

Ostatecznie to Grzegorz złożył pozew i oboje zgodziliśmy się na rozwód bez orzekania winy. Długo czekaliśmy na pierwszy termin, ale wiedzieliśmy, że rozprawa pojednawcza będzie czystą formalnością.

Mniej więcej miesiąc przed rozprawą wyjechałam na festiwal teatrów lalek do Bielska – Białej. Robiłam to samo co wszyscy: grałam spektakle, oglądałam cudze przedstawienia, marzyłam o innym życiu i przesiadywałam całe noce w festiwalowym bufecie. Już pierwszego wieczoru zauważyłam szczupłego chłopaka o łagodnym spojrzeniu krótkowidza, który uśmiechał się do mnie za każdym razem, kiedy natrafiałam na niego wzrokiem. Był dobrze zapowiadającym się reżyserem z Ukrainy, śpiewał – wspaniale zresztą – we własnym, szczecińskim przedstawieniu baśni „Jak słońce o zachodzie wschodziło”.

Następnego dnia usiadł koło mnie na widowni i powiedział:

– Po całym świecie cię szukałem. Dobrze, że jesteś.

Wiem, jak to brzmi, mniej więcej tak jak: „Słońce o zachodzie wschodzi, a koguta podkuć trzeba”. Zapewne dzisiaj w takiej sytuacji uśmiechnęłabym się, postukała w czoło albo i nie, a potem szybko przesiadła gdzie indziej. Ale w tamtym czasie czułam się zmrożona, martwa i pusta. Jak kania dżdżu potrzebowałam akceptacji, zachwytu i zrozumienia, choćby iluzorycznego. Nie wiem, jakim cudem pozostałam tak łatwowierna, ale tylko tym mogę dziś wytłumaczyć tamtą historię.

Zaczęliśmy rozmawiać. Trwało to z przerwami przez następną dobę.

Nazywał się Petro Wołoszenko. Urodził się w Berdyczowie w tym samym miesiącu co ja, ale dziesięć lat później. Byłam tak oczarowana jego bezpośredniością i tym, co mi mówił, tak urzeczona zachwytem w jego oczach, że nie widziałam spojrzeń swoich kolegów z teatru, a tym bardziej, niestety, koleżanek. Młodszych koleżanek.

Dwa tygodnie później Petro zjawił się u mnie w Olsztynie na Nagórkach. Miał tylko jeden dzień i wykorzystaliśmy ten czas solennie. Pola była wówczas w Brennej z moją mamą. Na szczęście. Byłam tak zaślepiona, że rankiem po nocy, podczas której nie dane mi było zmrużyć oka, pozwoliłam mu odprowadzić się do pracy. Świat był pięknie młody, choć nieco zmęczony. Szłam na przystanek, skacząc po górach.

Petro bez trudu nakłonił mnie jeszcze na spacer po parku na tyłach teatru. Długo całowaliśmy się na kamiennych schodkach i tylko jawność poranka uchroniła nas przed czymś więcej. Na tej zbożnej czynności zastała nas Marzena. Wiedziałam, że codziennie rano odprowadza syna do szkoły, którą miałam teraz za plecami, ale poczułam się tak, jakbym ducha zobaczyła. Ona też.

Petro przywitał się i pożegnał, po czym odszedł w kierunku dworca. Miał jeszcze godzinę do pociągu. Obie patrzyłyśmy za nim dłuższą chwilę. W szarym swetrze i przydługich dżinsach, z płóciennym plecakiem, szedł tak, jakby tańczył.

– Świetny facet – powiedziała Marzena. – Szkoda tylko, że żonaty od trzech miesięcy.

To się nazywa: pisz do mnie na Berdyczów.

Jakimś cudem udało mi się zachować obojętny wyraz twarzy, choć miałam ochotę odwrócić się i runąć wprost do parkowej sadzawki. Zawsze lubiłam Marzenę i wiedziałam, że powiedziała mi to z czystej życzliwości – sama bym tak zrobiła na jej miejscu – ale w tamtej chwili myślałam, że przegryzę jej tętnicę.

Kilkanaście dni później szłam do sądu w towarzystwie Elki, która zgodziła się wystąpić jako mój świadek. Na schodach przed głównym wejściem zobaczyłam Grześka i jego kumpla Michała, o którym wiedziałam, że będzie jego świadkiem. Jak na ironię – Elka i Michał byli świadkami na naszym ślubie…

Być może rozważyłabym tę kwestię bardziej szczegółowo i na głos, gdybym podchodząc bliżej, nie dostrzegła, że obaj panowie stoją w towarzystwie Magdy i Moniki, naszych teatralnych papużek nierozłączek i, mówiąc szczerze, uroczych kombinatorek. Romansowały z moim mężem osobno – tak im się przynajmniej wydawało – jedna na wyjeździe do Torunia, druga tam i tu, w Olsztynie. A może obie naraz? W końcu, co ja wiem? Przez ten Toruń jakąś chwilę trochę się na siebie boczyły, ale w sądzie zjawiły się ramię w ramię.

– Wiem wszystko o tym ruskim ogierze. Dziewczyny zaświadczą – zakomunikował mój mąż na powitanie. – Wreszcie wypierzemy trochę twoich brudów.

Cały Grzesiek. Nowe rozdanie, nowa sytuacja, nowa prawda, nowe kłamstwa.

I cała ja. Roztrzęsiona jak galareta. Niezdolna zebrać myśli.

Myślałam, że nie wiem, umrę na miejscu, rozpłaczę się i rzucę mu do nóg, zacznę błagać o litość. Minęło tyle czasu od naszego rozstania, a ja znowu stałam upokorzona i drżąca – wszystko wróciło jak za naciśnięciem guzika. Gdzie ja, na Boga, miałam ten guzik? Jak to się stało, że człowiek, którego tak mało obchodziłam, zdołał mnie mimo wszystko tak dobrze poznać, że mógł go z marszu nacisnąć i… działało. Zawsze działało.

Stałam jak sparaliżowana. Ale tylko przez chwilę, bo zaraz potem usłyszałam z boku najpierw cichy, a potem coraz głośniejszy śmiech. Elka śmiała się swobodnie, naturalnie i serdecznie, patrząc z niedowierzaniem na mojego bardzo pewnego siebie męża i jego przyboczne.

Nie rozśmieszaj mnie, bo zbrzydnę! – wykrztusiła w końcu. – Przyprowadziłeś, Grzesiek, byłe kochanki na rozprawę rozwodową? Czemu tylko dwie?

O czym ty mówisz? – obruszył się. Naprawdę.

O twoim dorobku pozamałżeńskim, Grzesiu – uśmiechnęła się Elka. – Imponującym.

Ocknęłam się wreszcie. Przyjrzałam mu się z zainteresowaniem i już niemal spokojnie powiedziałam:

– Powiesz, co chcesz, a ja powiem swoje.

Weszliśmy do środka.

Woźny czy protokolant wywołał nas, Elka przytrzymała mnie jeszcze za rękę.

– Spokojnie, Dasza, jakby co, ja nie mam kłopotów z pamięcią – powiedziała cicho.

Następna godzina wydawała mi się jedną z najdłuższych w moim dotychczasowym życiu.

Na szczęście, a może na ironię, rozwód jest procedurą wysoce sformalizowaną i powolną. Zanim doszło do zeznań świadków, zostałam wywołana do barierki i poproszona o, hm, ocenę swego związku małżeńskiego. Pouczona najpierw przez matkę, potem przez Elkę, by nie wchodzić w szczegóły wygłosiłam przygotowaną historyjkę o początkowej idylli, narastających z czasem konfliktach i rozbieżności celów życiowych. Były to same ogólniki, ani prawdy, ani kłamstwa, gładkie frazesy, jakimi można opisać każdy rozpadający się związek. Ale nawet to ledwie przechodziło mi przez gardło.

Pracowałam w teatrze. Byłam aktorką. Tylko że to był występ, przed którym nie mogłam walnąć głębszego dla zabicia tremy. Mówiłam o sobie, o swoim życiu. Ogólnikowy tekst i kłąb emocji pod beznamiętnymi sformułowaniami. Żadnej szansy na dystans. Ani na oklaski. Czteroosobowa publiczność przyglądała mi się z obojętnością, z jaką w normalnym życiu obserwuje się muchę spacerującą po szybie w upalny dzień.

Skończyłam. Teraz do barierki podszedł mój mąż, z miną człowieka udręczonego i pogrążonego w depresji. To było niesamowite. Od chwili, kiedy wstał, nagle zaczął się kurczyć, powłóczyć nogami. Ramiona w dopasowanej brązowej marynarce opadły, przygarbił się jak ktoś przygnieciony ciężarem ponad siły. Nawet spodnie, które kwadrans temu wyglądały normalnie, teraz wydawały się workowate i przydługie. Obraz nędzy i rozpaczy. Chyba nawet zbladł na zawołanie. Nie było śladu po tym pewnym swego samcu, z którym przed chwilą rozmawiałam na schodach. Już wiedziałam, w jakim monodramie postanowił zagrać. Wiedziałam też, jak dalece potrafi być wiarygodny.