W sobotę wczesnym rankiem swojego czasu Dasza wsiadła do samolotu linii LOT lecącego do Zurychu. Wiedziałem, że nie dało się inaczej, ale wszystkie zęby mnie bolały na myśl o tym, co jej się może przydarzyć. Od razu przypomniało mi się, jak kilkanaście lat temu wyjeżdżałem z Polski do Helen samolotem LOT – u do Nowego Jorku. To był IŁ – 62M. Lewa strona dla palących, prawa dla niepalących. Albo odwrotnie. Piękny i jakże prosty pomysł. A, i jeszcze cukierki na rozluźnienie. Pełną garścią.
Nie wiedziałem, czy Dasza poradzi sobie z przesiadką w Zurychu. Miała na nią bardzo mało czasu. Nie chciałem zawracać jej głowy i prosić, żeby zadzwoniła po wylądowaniu w Szwajcarii. Nie miałem szans złapać jej komórką. Sam jej powiedziałem, żeby włożyła telefon do bagażu głównego, bo w tę stronę do niczego jej się nie przyda.
Próbowałem spokojnie czekać, pisać zaległy raport o tym, jak źle zabezpieczona jest wewnętrzna sieć komputerowa pewnej firmy telekomunikacyjnej. Jej zarząd dopiero ode mnie się dowiedział, że wyjście głównego węzła ich światłowodów znajduje się… na ulicy. Kable chroni jedynie metalowa płyta, dla ułatwienia oznaczona logo firmy. Każdy może ją podnieść i przeciąć światłowody byle nożyczkami. W innych okolicznościach rajcowałoby mnie to jak kryminał, ale cały czas popatrywałem na stronę, na której można było śledzić lot Swissairu z Zurychu do San Francisco. A kiedy trzy razy w ciągu pół godziny zajrzałem mimochodem do serwisu internetowego CNN, chcąc sprawdzić, czy nie ma informacji o katastrofie lub porwaniu samolotu, uznałem, że najlepiej będzie, jeśli po prostu pojadę na lotnisko i tam będę siedzieć. Do oporu.
Żałowałem, że nie ma już starego terminalu, gdzie z góry, przez wielką szybę można było obserwować ludzi odbierających bagaże, jeszcze zanim przejdą przez customs. Nie wiem. co by to zmieniło, ale wydawało mi się, że ta godzina, dwie, no niech będzie – trzy, mnie zbawi.
Samolot wylądował, ale nie miałem pojęcia, czy Dasza nim przyleciała, dowiedziałem się tylko, że na pokładzie był komplet pasażerów.
Miotałem się przy wyjściu z odprawy jak ranny niedźwiedź. Każde otwarcie automatycznych drzwi witałem jak objawienie. I nagle ją zobaczyłem: w sukience do kolan, z wielkim plecakiem. Była strasznie zła.
4
Nie byłam zła, tylko zmęczona. To była moja, wstyd powiedzieć, pierwsza w życiu podróż samolotem. Na lotnisku w Zurychu musiałam zmienić terminal, co wyczerpało moją zdolność koncentracji niemal do zera. Próbowałam spać podczas lotu do San Francisco, ale przez większość czasu za moim fotelem trwała balanga bułgarskiej drużyny szczypiornistek. Potem obudziło się niemowlę w rzędzie przede mną. Jeszcze nad Europą udało mi się zgubić obie zatyczki do uszu. Czy w ogóle można spać w samolocie? Mimo to, wysiadając, byłam w niezłej formie – adrenalina zadziałała. Czekało mnie jeszcze zapowiadane wieścią gminną maglowanie przez Immigration.
Dziwny kraj, gdzie przyjezdnych wpuszcza się lub nie po wielogodzinnej podróży. Zupełnie tak, jakbym ja decydowała, czy chcę kogoś wpuścić do domu dopiero po tym, jak zadzwoni domofonem i wdrapie się na czwarte piętro.
Urzędniczka, w mundurze opiętym na kamizelce kuloodpornej jak na dziewiętnastowiecznym gorsecie, miała długie ciemne włosy spięte w koński ogon. I wielki pistolet na lewym biodrze. Najpierw zapytała, a potem jeszcze upewniała się ze trzy razy, czy aby na pewno nie chcę tu zostać, czy nie zamierzam tu wyjść za mąż, dlaczego mam taki mały bagaż, no i kim dla mnie jest Marcin Zalewski.
Nazywała się „Gonzalez”, tak przynajmniej głosiła tabliczka na jej prawej piersi. Wyjaśniłam, że Marcin to kolega ze szkoły i że będę u niego trzy tygodnie, bo we wrześniu zaczynam pracę. Pani Gonzalez przyglądała mi się długo i badawczo. Zapytała, czym się zajmuje mój „boyfriend”.
– To nie boyfriend, tylko friend. Zajmuje się security – odpowiedziałam, jak umiałam, klnąc w duchu, że nie podeszłam do faceta na drugim stanowisku.
Kim jest dla mnie ten Zalewski?
Gdybym to ja wiedziała…
Wstemplowała pozwolenie na pobyt do listopada. Chyba mi jednak nie uwierzyła.
Przeszłam przez ostatnie drzwi obok celnika z nie mniej imponującą giwerą i mimo tłumu pchającego się ze wszystkich stron do barierek, od razu go zobaczyłam. W jasnej marynarce, jasnych spodniach, stał taki jakiś wielki, obcy, a ja pomyślałam: „Boże, co ja tutaj robię!”.
– Naprawdę przyjechałaś – powiedział, gdy udało nam się wreszcie do siebie dopchać.
– Jeszcze w to nie wierzę – mruknęłam i była to szczera prawda.
Chwila była romantyczna, ale ja myślałam tylko o prysznicu po niemal dobie ochlapywania się w umywalkach samolotowych.
Wziął mój ciężki jak kamień plecak. Zachowywał się spokojniej, pewniej niż w Polsce, widać było, że jest u siebie, a może tak mi się tylko wydawało, bo ja z całą pewnością byłam w kraju nieznanym i dalekim.
Szliśmy korytarzami, jechaliśmy niekończącymi się ruchomymi schodami. Już myślałam, że wsiądziemy do pociągu, ale tylko minęliśmy wejście na peron w budowie.
Wyszliśmy na parking, pamiętam to uderzenie gorącego powietrza i zapach, jakiego nigdy wcześniej nie czułam. Zapach innego świata, zupełnie mi obcego, pełnego obcych dźwięków. Wiem, to był szum – samochodów, autokarów, klaksonów. Pachniało trochę spalinami, trochę oceanem, trochę upałem. A może wszystko mi się pomieszało i pamiętam tylko, jak pachniał Marcin.
Wsiedliśmy do samochodu, który wyglądał jak skrzyżowanie wielkiego żółwia z rozdeptaną biedronką. Marcin odpalił go nie ze stacyjki przy kierownicy, ale przy biegach! Jechaliśmy drogą równą jak stół, strasznie mocno trzymając się za ręce.
Poranek był pochmurny i nieco mglisty, co mnie zdziwiło. Byłam przekonana, że w Kalifornii słońce praży od świtu do nocy.
– Proponuję – odezwał się Marcin po chwili – żebyś się nie kładła, nie spała ani jakoś specjalnie odpoczywała, tylko spróbowała od razu wejść w tutejszy rytm.
– Jak uważasz.
Chyba żadne z nas nie kwapiło się do luźnej pogawędki.
Przez minutę dzwonił telefon Marcina. Nie odebrał go. Ani na chwilę nie wypuścił mojej ręki.
Czteropasmowa autostrada zwęziła się do swojskiej, choć nadal idealnie gładkiej jednopasmówki ciągnącej się wzdłuż dwóch prawie nieruchomych ścian sosnowego lasu. Te sosny i spowite mgłą góry na horyzoncie dodały mi nieco otuchy.
Zakręt, drugi, trzeci, nie wiem który. Jak w filmie.
Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy samochód skręcił i wjechał w osiedle dziwnych piętrowych domów. Wszystkie miały garaże w parterze i schody, po których wchodziło się na piętro do mieszkania. Przez te rzędy identycznych garażowych drzwi domy sprawiały wrażenie magazynów czy czegoś w tym rodzaju.
One są z drewna? – zdziwiłam się. – Te domy?
Tutaj nie ma innych – odparł Marcin. – Ceglane czy betonowe popękałyby już przy średnich wstrząsach.
No tak. Znalazłam się w miejscu, gdzie trzęsienia ziemi zdarzają się częściej niż śnieżyce. Ciągle się zdarzają! Co ja tutaj robię?
Mieszkanie Marcina okazało się sporym apartamentem z dwiema sypialniami i łazienkami.
– To jest łazienka dla ciebie – wskazał drzwi po prawej – tamta jest moja – wskazał drzwi w głębi.
I sobie tam poszedł! Ot, tak. Usłyszałam odgłos spuszczanej wody. Zupełnie tak samo jak u nas w Olsztynie.
Trudno. Byłam zmęczona i skołowana, może potrzebowałam dowolnego pretekstu, żeby wreszcie poczuć coś konkretnego w całym tym zamęcie. Dość, że z miejsca poczułam się odepchnięta. Totalnie.
Przyjechałam do niego na drugi koniec świata, grozi mi trzęsienie ziemi, a on nie chce dzielić ze mną łazienki? Jak to! Dlaczego?