Выбрать главу

– Czy już? – zapytałam.

Chyba niezupełnie, bo chwilę z kimś jeszcze szeptał, na coś się umawiał, po czym powiedział mi, że podjedzie za pół godziny.

Przez te pół godziny na krok nie ruszyłam się z mojej ławki.

Poszliśmy w stronę Golden Gate, Marcin chciał mi pokazać dzielnicę, którą odbudowano z ruin po ostatnim wielkim trzęsieniu ziemi.

– Chcesz powiedzieć, że one też są z drewna? – zapytałam, pokazując na stupiętrowe bankierskie twierdze.

– A skąd, są ze stali i szkła – odparł. – Tylko wszystkie mają fundamenty na specjalnych rolkach.

– I jak ziemia się trzęsie, to się kołyszą?

– Do pewnego stopnia.

No cóż, lepiej się zakołysać i wzburzyć, niż od razu złamać, czyż nie?

– Czym ty się właściwie zajmujesz? – zapytałam w drodze powrotnej. Może ciut późno, ale do tej pory inne pytania wydawały mi się pilniejsze.

Marcin się roześmiał.

– Zapewniam zdrowy sen przedsiębiorcom, akcjonariuszom i prezesom dużych firm.

Nic mi to nie mówiło, musiałam chyba mimowolnie wzruszyć ramionami, bo już niepytany wyjaśnił:

Doradzam firmom, jak mogą zabezpieczyć swoje systemy komputerowe i bazy danych przed awariami, katastrofami i atakami z zewnątrz.

A któż by je atakował?

Każdy, kto chciałby wiedzieć, co w nich jest, a nie miał do tego uprawnień, każdy, kto chciałby się szybko wzbogacić, jeśli to systemy przepływu gotówki, a jest tego całkiem sporo. Większość naszych klientów to banki, korporacje, ale są też sklepy internetowe.

– I jak się atakuje taki sklep?

To proste. Można na przykład zablokować cały system lawiną pytań z kilku zewnętrznych serwerów – rozkręcał się z każdym słowem – choćby z Rosji albo z Korei Południowej, co sprawi, że system będzie odpowiadał tylko na te pytania, a nie na pytania klientów.

Jakie pytania?

Choćby o najnowszego Kinga czy Clancy'ego, jeśli to księgarnia internetowa. Przychodzi na przykład w ciągu minuty milion bezsensownych pytań, a normalny klient nie ma szansy wejść na stronę sklepu i zamówić tego Kinga, bo serwery są zapchane.

– I to jest kłopot?

– Tak, księgarnia nic nie zarabia, bo nie dostaje zamówień. Taki atak nazywa się „denial of service”. – Spojrzał na mnie. – No i wtedy się „prosi” o haracz.

Chyba nie wyglądałam na specjalnie przejętą.

Wieczorem znowu poszliśmy na spacer i wtedy doszło do poważnej kłótni.

Dasza, czy chciałabyś mieć dzieci? – zapytał Marcin ni stąd, ni zowąd.

Ja już mam dziecko – rzuciłam lekko.

– Szkoda – mruknął.

– Ja nie żałuję.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Marcin włożył ręce do kieszeni, wysunął się do przodu, zawrócił i stanął z boku, przodem do mnie. Słońce prześwitywało mu przez rękawy niebieskiej koszuli, okulary. Stał w aureoli zachodzącego słońca.

– Mówiłem ci, że szukam kogoś, kto chce mieć dzieci. Chcę być ojcem. To jedyny warunek, jaki stawiam. Jeśli nie, to ja szukam dalej.

Poczułam, że robi mi się gorąco. Słońce zaszło, wszystko we mnie opadło.

– Nie wydaje ci się, że próbujesz mną manipulować? – zapytałam bardzo spokojnie, choć czułam, że głos zaczyna mi się trząść. – W takim razie co będzie, jeśli ja nie będę już chciała mieć dzieci?

– Może nie będziemy mogli być razem – odpowiedział, patrząc na mnie z powagą.

Myślałam, że szlag mnie trafi na miejscu.

– Co to jest? Co ty sobie wyobrażasz?

– Dasza…

Ośmielasz się stawiać mi jakieś warunki? Za kogo ty się masz? – ruszyłam, nie oglądając się, w stronę domu. Jego cholernego domu!

Dasza… – próbował chwycić mnie za ramię.

– Daj mi spokój! – krzyknęłam. – Niczego od ciebie nie chcę, wyjeżdżam stąd!

– Nie krzycz. Porozmawiaj ze mną! – zawołał.

– Już z tobą porozmawiałam – rzuciłam przez ramię i przyspieszyłam kroku. – Nie zamierzam przyjmować żadnego ultimatum.

Wróciliśmy do domu. Marcin położył się w swojej sypialni. Ja opadłam zmęczona na kanapę.

Odeszliśmy dość daleko, zanim się pokłóciliśmy, więc ten szybki powrotny marsz w kamiennym milczeniu trwał dłuższą chwilę. Zdążyłam uspokoić się na tyle, by dotarło do mnie, że Marcin próbował być ze mną szczery, do bólu szczery. Nie stawiał mi żadnych warunków, tylko po prostu wyraźnie powiedział, czego chce. Nie, czego chce ode mnie – czego on chce.

Nie wiem, co uderzyło mnie bardziej – ta bolesna dla nas obojga szczerość czy odwaga, z jaką Marcin próbował jasno postawić sprawę. Nic w moich dotychczasowych doświadczeniach nie przygotowało mnie na sytuację, w której wchodzi się w nowy związek, uczciwie określając, czego się od niego oczekuje.

Byłam mocno poobijaną specjalistką od pchania się tam, gdzie mnie średnio potrzebowali, od rozpaczliwego czepiania się złudzeń, wbrew temu, co oczywiste dla wszystkich poza mną. Byłam ślepą i głuchą na wszystko poszukiwaczką kogoś, kto będzie chciał być ze mną, gotową wiele znieść, byleby chciał. Nigdy nie zdarzyło mi się naprawdę zastanowić, czego ja chcę. Wystarczyło, że on chciał – że wszyscy oni po kolei chcieli.

Musiałam mieć to wypisane na twarzy. Nawet Petro jakimś cudem mnie wyczuł, skoro dwa miesiące po spotkaniu w Olsztynie, które odbiło mi się czkawką w sądzie, zadzwonił do mnie jak gdyby nigdy nic.

Właściwie w jego zachowaniu nie było nic dziwnego. Naprawdę dziwne było to, że bez namysłu i z entuzjazmem zgodziłam się na kolejne spotkanie. Aż wstyd mi się dzisiaj przyznać, ale byłam wtedy głęboko przekonana, że Petro jest mężczyzną mojego życia. Żona – pryszcz; Szczecin – drobiazg; spotkania po kryjomu na jedną noc – sama radość. Przez prawie dwa lata! Żebym chociaż sama zakończyła ten związek z doskoku, ale nie. To Petro za którymś razem, żegnając się ze mną na olsztyńskim dworcu, powiedział, ot tak, znienacka:

– Żegnaj, Dasza. Już więcej nie przyjadę, ale tu – położył rękę na sercu – będziesz zawsze.

I tyle. Gdyby ktoś mnie dzisiaj zapytał, co w nim takiego widziałam, nie umiałabym odpowiedzieć. Ale wtedy długo jeszcze tęskniłam. Boleśnie.

Tak, oto ja, dumna Dasza, co nie przyjmuje żadnych warunków.

Koń by się uśmiał!

Dźwignęłam się z kanapy i zajrzałam do Marcina. Leżał tam, smutny i cnotliwy. Weszłam i przysiadłam na brzegu jego wielkiego łóżka. Też smutna.

Nie powiedziałam ci, że nie chcę mieć z tobą dziecka – szepnęłam.

Wiem.

To ciekawe, pomyślałam, bo ja uświadomiłam to sobie dopiero na kanapie.

Chyba się trochę nie zrozumieliśmy – mruknęłam.

Wiem.

– I tym się tak martwisz?

– Tak – westchnął. – Trudno się z tobą rozmawia.

Gdybym wtedy o tym wiedziała, być może próbowałabym mu wytłumaczyć, że należę do rozmówców specjalnej troski. W chwili napięcia słyszę to, co słyszę, a niekoniecznie to, co się do mnie mówi. Ale jeszcze nie miałam o tym pojęcia. Dlatego położyłam się przy nim niespecjalnie cnotliwie i powiedziałam:

– To nie rozmawiaj. Wszystkiego się nie da obgadać.

Na szczęście dalej nie musiałam mu już nic tłumaczyć. Mimo że nadal byliśmy dla siebie lądem nieznanym i niezbadanym, niektóre szlaki przetarliśmy już wystarczająco, by ruszyć dalej.

Byłam z innego światła i cienia, z innej rzeczywistości, z innych częstotliwości. Wpadłam w obcy świat bez żadnego oparcia w czymkolwiek znanym i oswojonym. Musiałam mierzyć się z własnymi i nie tylko własnymi zawirowaniami. Intensywność na trzysta procent.