Śmiałam się, kiedy na samym początku Marcin dał mi rower i zaproponował, żebym pojeździła po okolicy, kiedy on będzie w pracy – przez te trzy tygodnie miał wolne tylko w weekendy. Ot tak – wsiąść na rower i ruszyć przed siebie po nieznanej planecie! Dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, jak zbawiennie działały na mnie te godziny pedałowania, coraz dalej i odważniej.
Redwood Shores położone jest na półwyspie, który można obejść lub objechać rowerem. Ścieżka biegnie jakieś pięć metrów od zatoki. Między bitym duktem a wodą nie ma plaży, tylko kamienisty pas porośnięty trawami we wszystkich odcieniach zieleni i brązu. I anyżem. Kiedy nie ma wiatru, zapach tego anyżu jest miejscami tak intensywny, że prawie nie czuć morza, wody, nic innego. No i te kilogramy mewich kup jak okiem sięgnąć.
Zarośla bliżej ścieżki o tej porze roku są już niemal całkowicie spalone słońcem. Gdzieniegdzie ścieżkę ocieniają drzewa, posadzone chyba kilka lat temu. Jest zupełnie płasko; woda olśniewająco błękitna, błękitne, błękitne, nieprawdziwe niebo, zupełnie przejrzysty daleki horyzont i podchodzące do lądowania samoloty. W tym pewnie i mój. Powrotny.
Zaczęłam się powoli zadomawiać u Marcina. Nauczyłam się obsługiwać jego zmywarkę z panelem do programowania rodem z laboratorium NASA. Podczas któregoś z jego wyjazdów rozpakowałam kartony zalegające w kącie salonu. Uporządkowałam książki. Zajęło mi to cały dzień, bo otwierając kolejne pudła, czułam się tak, jakbym odkrywała kolejne warstwy archeologiczne w amerykańskim życiu Marcina.
Najpierw kolorowe opasłe podręczniki dla informatyków, poradniki i materiały szkoleniowe dla administratorów baz danych, grubsze i chudsze broszury o bezpieczeństwie i niebezpieczeństwie. Pomiędzy nimi amerykańskie powieści autorów, o których w życiu nie słyszałam, i pojedyncze książki po polsku – może kupione w Polsce, może przesłane w prezencie.
A potem dotarłam do książek, które musiały wyjechać z Marcinem do Stanów – zapomniana seria „plus minus nieskończoność”, „Biblioteka Socjologiczna”, ale i powieści. Pstrokata sterta, a pod nią karton w całości wypełniony kolekcją prozy iberoamerykańskiej, która była naszą odtrutką na zgrzybiałą listę lektur szkolnych.
Znalazłam sporo poezji, cienkich tomików z tych zamierzchłych czasów, kiedy ludzie kupowali wiersze. Dotarłam do wydania Stachury w pamiętnych dżinsopodobnych okładkach. Spędziłam nad nim dobre trzy godziny w słoneczne kalifornijskie popołudnie. „Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet, cudnie spokrewnią się ciała nam”, zaśpiewało mi w głowie.
Tego potrzebowałam.
Następnego dnia poukładałam ubrania w szafie Marcina. Boże, jaki tam był bałagan, wszystko ze wszystkim, zupełnie jak w mojej głowie. I tak jak w szafach udało mi się porozdzielać koszulki od skarpetek, potem połączyć skarpetki w pary, tak powolutku zaczęły mi się układać i porządkować myśli i uczucia.
Chwilami czułam się, jakbym po prostu zamieszkała u Marcina. Była tam. Z nim. Nawet moje niemal codzienne telefony do Polski przestały być takie nerwowe, mimo że Pola prawie w każdej rozmowie próbowała mnie karać.
Co słychać, córeczko? – pytałam.
Wszystko gra. Tylko gardło mnie trochę bolało, ale tata już mi coś na to dał.
Gardło?
– No, mówiłam ci, jak wyjeżdżałaś – przypomniała Pola chłodno. – Lewy migdał mnie bolał. Nie załapałaś, taka byłaś zajęta.
– Ale…
– Nie ma sprawy. Tata ma świetny patent na ból gardła.
Albo:
– Co robicie? – pytałam, dzwoniąc po powrocie z rejsu po zatoce.
– Nic specjalnego. Luz.
– A ja…
– A, nie, no przecież byliśmy dziś z tatą w superkawiarni.
Mówię ci, jeszcze czegoś takiego nie widziałaś. Szkoda, że my nigdzie nie chodzimy w tym naszym Olsztynie.
Do dziś nie wiem, czy naprawdę chciała mi dokopać, czy to ja miałam takie wyrzuty sumienia, że we wszystkim, co mówiła Pola, doszukiwałam się drugiego dna.
Jedno było pewne: tamten świat najwyraźniej nie walił się pod moją nieobecność, ten świat – powoli oswajałam.
Może to dziwne, może nawet trochę chore, ale wszystko dla mnie najważniejsze podczas tego pobytu zdarzyło się w domu i w najbliższej okolicy. Z tej perspektywy nie miało znaczenia, że przyjechałam do Kalifornii, równie dobrze mogłam odwiedzić Marcina w Bombaju czy Puerto Rico. Chyba kiepska ze mnie turystka.
Któregoś wieczoru, po całym popołudniu spędzonym w centrum handlowym, gdzie kupowałam – pomyłka, Marcin mi kupował – prezenty dla rodziny, już po kolacji, wręczył mi swój pożegnalny prezent.
Był to mały szarosrebrny laptop.
Marcin włączył go i powiedział:
– No to teraz się pobaw.
A mnie znowu sparaliżowało. Czarna magia! Gapiłam się w toto jak sroka w gnat, bo nigdy wcześniej nawet nie dotykałam komputera.
– Poradzisz sobie – pocieszał mnie Marcin. – Szybko się uczysz.
Mina mu trochę zrzedła następnego dnia, kiedy dwoma czy trzema ruchami udało mi się… żebym to ja wiedziała, co.
– Nie do wiary! – mruknął, zaglądając mi przez ramię. – Naprawdę odinstalowałaś Windows na amen. Nigdy nie…
myślałem, że to jedna z tych biurowych legend, że każdy może to odinstalować. Ciekawe.
Po tym wyczynie dotarło do mnie, że znowu się rozstajemy, a jeśli mamy być już naprawdę w stałym kontakcie, muszę się przełamać i opanować tę diabelską maszynkę. Za dużo spraw i decyzji majaczyło na horyzoncie, żeby nadal tkwić przy telefonie i prześladować listonosza.
W przededniu mojego wyjazdu pojechaliśmy do Greens, legendarnej knajpy wegetariańskiej w Fort Mason, z widokiem na przystań jachtową i Golden Gate. Gdzieś w połowie pizzy ze szpinakiem i endywią, a może przy drugim kieliszku wina, Marcin wziął mnie za rękę.
– Powiedz mi, jeśli mielibyśmy być ze sobą – zaczął ostrożnie – czy dopuszczasz taką możliwość, że obie z Polą przyjechałybyście tu do mnie?
Nie musiałam się zastanawiać.
Nie, w ogóle sobie tego nie wyobrażam.
Dlaczego?
– No bo nie. To nie mój świat, nie moja bajka.
Odchylił się na krześle i przyglądał mi się dłuższą chwilę, nic nie mówiąc.
– Zastanowisz się nad tym jeszcze? – zapytał w końcu.
Teraz to ja wzięłam go za rękę.
– Marcin, ja się nie droczę. Chcę być z tobą, bardzo, ale nie tutaj.
– A ja chcę być z tobą wszędzie – powiedział.
Wracaliśmy autostradą nad oceanem. Na San Francisco opadała już wieczorna mgła, było po zachodzie słońca. Milczeliśmy. Gapiłam się bezmyślnie w boczne lusterko. I nagle najwyraźniej wyjechaliśmy z tej mgły, bo zobaczyłam w lusterku spowite w chmury miasto na wzgórzach.
Widzisz to? – mruknął Marcin.
Jak w kinie – odparłam. Tak właśnie się czułam. Jak w kinie.
Znowu zamilkliśmy. Jechaliśmy jeszcze chwilę, zamknęłam oczy, żeby choć trochę zebrać myśli, a kiedy je otworzyłam, Marcin zatrzymywał się właśnie przy punkcie widokowym nad oceanem. Zeszliśmy drewnianymi schodami na plażę. Byliśmy tylko my i dwa ścigające się jastrzębie.
Śmiesznie wyglądał na pustej plaży, prosto z pracy, w garniturze i nieskazitelnych butach, z wiecznym piórem wpiętym koło guzika koszuli. Już miałam rzucić coś dowcipnego, gdy dotarło do mnie, że czasami milczenie jest złotem i to właśnie jest taka chwila. Chwila, kiedy wszystko już zostało powiedziane – i nic zarazem, bo tyle jeszcze chciałoby się powiedzieć, ale lepiej jest milczeć, bo za mało słów, za mało liter, a przede wszystkim za mało odwagi, by postawić kropkę nad „i”.
Staliśmy tuż przy granicy, do której dobiegały fale. Słyszałam ich szum, słyszałam przelatujące samoloty, odległe frachtowce, ale wszystko to docierało stłumione, poprzez tę ciszę między nami, ciszę, w której nie ma już miejsca na to, by pleść jakieś banały. Więc staliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce, aż zrobiło się zupełnie ciemno.