Usiadłem na tych samych brudnawych schodach, na których zakończył się tamten sylwester. O północy wygłosiłem wtedy jakiś przejmujący, depresyjny toast, spełniony ruskim jabcokiem z bąbelkami. Zaraz potem, w odpowiedzi na ten toast, Maziuk wytargał z pokoju starych przedpotopową maszynę do pisania, taką z wielkim wałkiem do sprawozdań księgowych. Uroczyście spisaliśmy, to znaczy Maziuk spisał, naszą noworoczną deklarację rewolucyjno – anarchistyczną. Czytaliśmy to głośno, na baczność. Pamiętam, jak staliśmy tacy niewinni, tacy beznadziejni, hardzi i przestraszeni…
Przypomniało mi się, jak siedziałem trochę przejedzony, bez kaca, bo wódki jak na lekarstwo, gospodarz abstynent, a meliny, nawet na Bojarach, w głębokiej konspiracji. Przez pół godziny obejmowałem Daszę, która żaliła się, że musi walczyć z matką, bo za nic nie chce jej puścić na studia do Warszawy. Siedziałem, przyrastając nieubłaganie do lodowatego betonu, a w głowie tłukła mi się tylko jedna myśclass="underline" to najstraszniejszy sylwester w moim życiu.
Byłem wtedy mocno zdołowany, tym bardziej że za pięć miesięcy miałem zdawać maturę i nie miałem pojęcia, co do tej pory zafunduje mi los. Ale najstraszniejsze było to, że już szósta rano, pełno śniegu, jakieś pierwsze autobusy odzywały się jękliwie na wybojach starej ulicy Piasta i trzeba wracać do rzeczywistości. Czekał świat, w którym kobiety – ech, wtedy jeszcze dziewczyńskie dziewczyny – omijały mnie szerokim łukiem, a ja za cholerę nie wiedziałem, o co chodzi.
Siedziałem przy Daszy, obejmując ją, dotykałem kolanami jej kolan, rozmawialiśmy o przyszłości, chyba wtedy jej pierwszej powiedziałem, że chcę zdawać na socjologię w Warszawie, siedziałem jak kołek, zamiast potrząsnąć nią i wreszcie powiedzieć… No właśnie, co? Co mogłem powiedzieć tej dziewczynie ukrywającej się za wielkimi okularami? Może gdybym wtedy wiedział, że czai się za nimi taka sama samotność i niepewność…
Ale o tym dowiedziałem się dużo później. Wtedy zasłoniłem się dymem z extra mocnego.
Nie, nie rozmyślałem o tamtym sylwestrze aż tak długo. To był rozbłysk, flesz – schody, zmęczona twarz Daszy z trzema pryszczami na policzku i okularami – zaparowanymi, a może załzawionymi.
Zaraz potem trzasnęły drzwi wejściowe i na schodach ukazała się nieznana mi kobieta w podomce w jaskrawe słoneczniki i jasnej chustce zakrywającej włosy.
A co, to już nie ma gdzie siedzieć? – zapytała z tą jedyną w swoim rodzaju nutą agresji, z jaką w tej części świata wita się nieznajomych i strudzonych pielgrzymów. – Szuka kogo?
Dzień dobry pani – wyprostowałem się powoli. Stojąc nieruchomo na szczycie schodów, nadal nade mną górowała. Poczułem się jak czwartoklasista. – Zastałem panią Maziuk?
Wyprowadziła się do bloków stara Maziukowa – zaterkotała, nieco uspokojona.
Do tych tutaj? – machnąłem ręką w kierunku szarzejących wielkopłytowców na Piasta.
Panie, aż na Zielone Wzgórza ją poniosło, gdzieś za Wrocławską ulicę, bliżej córki.
Czyli pani jest nową właścicielką – zagaiłem radośnie i od razu uświadomiłem sobie, że kulą w płot.
A bo co? – zjeżyła się kobieta. – Z urzędu przyszedł?
Nie, nie, do widzenia – wymamrotałem, cofając się na chodnik pod jej czujnym spojrzeniem.
Może to i dobrze, że nie spotkałem matki swojego przyjaciela. Mała była, ale bojowa, a właściwie – jak wiele kobiet z jej pokolenia – ogólnie wkurwiona z natury. Wystarczył drobiazg, byle co, samo wejście czy wyjście, a wściekłość ulewała się z niej jak mleko z oseska, samoistnie.
Bywała męcząca, kiedy co jakiś czas uznawała, że demoralizuję Maziuka, to znaczy zawracam mu głowę byle czym, a on do wyższych celów został spłodzony. Na ogół chodziło o naszą neoromantyczną, młodopolską, młodopoetycką działalność, hm, społeczną, w którą zdarzało nam się angażować aż po świt dnia następnego.
Jazgotała wyzwiska tym swoim cieniutkim, ale przenikającym do kości sopranem bohaterskim, potrafiła naprać po pysku, jednego i drugiego, bez różnicy, ale zawsze wolałem to niż wieczną depresję mojej matki, a potem zjadliwe komentarze macochy. Wolałem te wrzaski, niezniszczalne kretonowe fartuchy i obrywanie mokrą ścierką, a, i jeszcze babkę ziemniaczaną ze skwarkami, od której dzisiaj pewnie wybuchłaby mi wątroba.
Wydawało mi się, że jestem gotowy na spotkanie z matką Andrzeja, ale właściwie odetchnąłem z ulgą.
Jeszcze zdążę dostać po mordzie, pomyślałem – wszak na sto procent zasłużyłem, skoro Maziuk ustanowił mnie wykonawcą swojego testamentu. A kogo innego miał wybrać?
Spojrzenie jego siostry, która przyleciała do Kalifornii, by zabrać ciało w zalutowanej trumnie, dało mi już przedsmak tego, co sobie o mnie myśli osierocona rodzina. Zupełnie jakbym to ja ściągnął Maziuka do Stanów po tym, jak dwukrotnie nie dostał się na aplikację adwokacką. I jeszcze osobiście wręczył mu zieloną kartę, zaledwie pięć lat później.
2
Na jedynym zdjęciu z czasów licealnych, jakiego udało mi się nie zgubić podczas przeprowadzek, stoimy całą klasą przed głównym wejściem do szkoły, stłoczeni pomiędzy dwiema z czterech białych kolumn. Wszyscy spokojnie spoglądają w obiektyw, tylko ja patrzę gdzieś w bok. Nie mam pojęcia, co takiego odciągnęło wtedy moją uwagę, ale to bez znaczenia. W końcu tak samo patrzę na większości zdjęć z dorosłego życia. Jakbym za każdym razem zadawała komuś stojącemu za kadrem to samo pytanie: co ja tutaj robię?
Jeszcze w pociągu z Olsztyna do Białegostoku zastanawiałam się, czy zawracać sobie głowę jubileuszem szkoły. Próbowałam namówić Elkę, żebyśmy na dworcu od razu przesiadły się w osobowy do Czarnej Białostockiej. Wczesnym popołudniem byłybyśmy w Bączynie, najpiękniejszym miejscu na ziemi, gdzie mąż Elki kończył właśnie remont chałupy.
W ubiegłym roku obie z moją córką uczestniczyłyśmy w wielkiej akcji odgruzowywania i odskrobywania starego siedliska z krzyżem, co chronił od wody, ognia i powietrza. Do Bączyna mogłam jeździć pod dowolnym pretekstem i o każdej porze roku, bez względu na niewygody. Tam czułam się na miejscu. I tak strasznie zazdrościłam Elce.
Gdyby nie upór Elki, która jak zwykle potrzebowała towarzystwa, by wystawić nos za drzwi, nie poszłabym na to żałosne szkolne spotkanie, mimo wyraźnego przeczucia, że tam jest dzisiaj moje miejsce. Już tyle razy rakiem wydobywałam się z malin i manowców, na jakie prowadziły mnie moje „wyraźne przeczucia”, że naprawdę nie miałam powodu im ufać.
Poza tym nie lubię podróży wstecz. Za dużo stacji bolesnych po drodze. Chyba już nie przepadam za ludźmi.
Miałam zajrzeć na jubileusz tylko na godzinę, dwie. Byleby pojawić się już po przemówieniach, sztandarach i jak zwykle fałszywie odśpiewanym hymnie szkoły, co „znów rozpoczyna swój złoty wiek”. Specjalnie poszłam pieszo przez Bojary, nadal niepewna, czy chcę, czy nie chcę tam dojść.
W połowie Skorupskiej napotkałam kota wylegującego się na resztce muru, a może fundamentu. Był niezbyt duży, niezbyt pręgowany, ale z uśmieszkiem w oczach. Wiedziałam, że jeśli ruszę dalej, pójdzie za mną. I poszedł. Niedaleko, wzdłuż krzywego ogrodzenia, na drugą stronę Koszykowej, pod dom pomalowany na niebiesko.
Przyprowadził mnie do miejsca, które dobrze znałam. Tu mnie witano początkowo podejrzliwie, potem jak rodzinę. Tu się czułam bezpieczna, najedzona, wygadana i nawet niezbyt samotna. To te schodki przeleciałam dwoma susami, by objawić Maziukowi i jego matce, że dostałam się na „lalki”. Pamiętam, jak Andrzej pocałował mnie nieoczekiwanie, a potem, zmieszany, zakrył mi oczy ręką i kazał wyobrazić sobie moją pierwszą rolę.
Ostatni raz byłam tu w głębokiej ciąży. Matka Maziuka trzymała mnie na progu. Płakała. Nie wiedziałam dlaczego. Andrzeja nie było. Potem spotkałam go już tylko raz, w Horteksie. Przyszedł z Marcinem i jego amerykańską żoną.