Glos niewidzialnej komentatorki zlał się z odgłosami samolotów walących w budynki, krzykiem przerażonych tłumów, stłumionym dystansem tysięcy kilometrów i wielu stref czasowych. Po chwili zobaczyłam powtórkę ze skakania z okien. Dym i gruz. Samolot znikający w budynku i tysiące aniołów.
Marcin. Gdzie jest Marcin?
Był w Bostonie. Miał jechać do Santa coś tam.
Telefon. Spokojnie, gdzie jest telefon? Przed chwilą tu był.
Próbowałam wybrać numer na domowym. Nie pamiętałam, nie trafiałam palcami.
Komórka.
Oddzwoń na ostatni numer.
Dzwonię.
Pii – paa – puu. „All circuits are busy now. Please hang up and dial again later”.
Jaki cyrk? Nie ma later. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze.
Nawet nie ma nagrania, tylko sygnał pulsujący szybciej niż moje serce.
Dzwoni. Domowy. Mama.
– Nie, nic nie wiem. Nie, nie miał być w Nowym Jorku. Jakieś inne samoloty? Z Waszyngtonu? Nie. Boston, jest w Bostonie. Napisał, zaraz: „we wtorek do Santa Monica”.
Dziś jest wtorek. U mnie jest popołudnie, a u niego? Gdzie jest do cholery Santa Monica? Dzwoni Elka.
– Santa Monica? W Kalifornii, gdzieś na południu, koło Los Angeles. Na pewno wszystko jest w porządku, tylko nie ma jak zadzwonić. Nie martw się. – Nie miałam siły wypowiedzieć nawet słowa. – Daj mi jego numer, ja też będę dzwonić. Wiesz co, przyjadę do ciebie. Gdzie Pola?
– Zaraz przyjdzie – szepnęłam.
– To jeszcze lepiej. Razem zaczekamy. Przecież zadzwoni powiedzieć, że jest cały i zdrowy. Dasza, no co ty? Już jadę.
Trzasnęły drzwi wejściowe. Pewnie znowu tynk się posypał.
– Jesteś, córeczko? – To ja mówię tym drżącym głosem?
– No, co ty, mamo!
Mówię, ruszam ustami, ale ten głos… Nowy Jork. Samoloty. Katastrofa. Marcin.
Co: Marcin? Był w Nowym Jorku?
Nie, w Bostonie.
To co?
Ale samolot z Bostonu…
Mama, takich jak on to nie biorą do nieba za szybko – roześmiała się zadowolona z dowcipu.
Dziecko, a co ty wiesz…
Do nieba! Boże. Dotarło do mnie.
Stałam, wyrwana z własnych objęć, z telefonem w ręku, pewnie siwa.
To nie tak. To niesprawiedliwe. Ja… To nie tak miało być.
Może zadzwonił do rodziców, a do mnie już mu nie starczyło… Pieniędzy? Czasu?
– Mówi Dasza. Ja się bardzo niepokoję o Marcina, czy mu się nic nie stało. Może dzwonił? Nie? Pewnie wszystko jest w porządku. Tak, wiem. Proszę powiedzieć panu Zalewskiemu, że ja bardzo… I bardzo proszę zadzwonić, gdyby… tak, rozumiem.
Pola podkręciła dźwięk w telewizorze. Po całym domu dudniło:
– „Trudno opisać bezmiar tragedii, jakiej dzisiaj doświadczył Nowy Jork, i jak się dowiadujemy Waszyngton…”.
Trudno opisać bezmiar mojej…
Elka weszła bez pukania. Popatrzyła pytająco. Pokręciłam głową.
Nie dzwonił.
Zabrałam się do robienia kanapek, rozsmarowywania serka topionego, podgrzewania chleba w tosterze, zaparzania herbaty w czajniczku, dzwonienia łyżeczkami na trwogę.
Czekamy. I nic. Nie dzwoni.
Umarły by zadzwonił, a on nie!
Już ja mu powiem, jak się wreszcie odezwie.
Niech go szlag trafi z tym całym byciem razem, skoro nie potrafi zadzwonić w takiej chwili.
5
Jak miałem zadzwonić?
Jechałem ostatnim wynajętym samochodem do Kalifornii. Wpadłem na ten pomysł, gdy tylko się dowiedziałem, że zamknęli przestrzeń powietrzną nad USA. Dopiero po kilku godzinach dotarło do mnie, że gdybym się sprężył i chciał polecieć wcześniej, to pewnie bym znalazł miejsce na tamten poranny rejs United 175 do LAX. Ale się nie sprężyłem i jechałem teraz przez obrzeża Massachusetts autostradą nie do nieba, tylko 1 – 90 na zachód.
W przyhotelowej wypożyczalni Hertza okazało się, że mój pomysł nie był zbyt oryginalny. Spotkałem kolegę z konferencji i konkurencji, który właśnie negocjował odstawienie samochodu w San Francisco. Pieprzę Los Angeles. Zgodził się, żebym zapłacił mu połowę kosztów i teraz jechaliśmy w milczeniu, każdy z telefonem w ręku, próbując się dodzwonić.
Udało mi się dopiero w okolicach Springfield.
– Danka? Nie, nie jestem duchem. Cały i zdrowy. Nawet nie byłem blisko, tylko nie mogłem się dodzwonić, no i teraz jadę samochodem do Kalifornii. Ile? Nie wiem, dwa, trzy dni, choć jak będziemy prowadzić na zmianę, to szybciej. Czy dzwoniła…? Tak, zaraz do niej zadzwonię. Daj ojca, co? Tato? Wszystko OK. Ja nawet nie bardzo wiem, co się stało. Nikt tego nie wie. Ty wiesz? – Islamiści? Dlaczego oni? Zobaczymy. Nie, jeszcze nie wiem. Dobrze, kończę. Dzwonię do Daszy.
Minęliśmy właśnie stojący przy wjeździe na most samochód z żołnierzami z M16. Tyle wiedziałem. Żołnierze? To chyba mało możliwe? Pewnie Gwardia Narodowa. Odezwał się we mnie konstytucjonalista za dychę.
Nick, bo tak się nazywał kolega z konkurencji, rozmawiał z żoną (czy kochanką?) i w pół słowa się rozpłakał. Zacząłem się bać. Nie znałem nikogo, kto pracował w Twin Towers w Nowym Jorku, ale on przeniósł się stamtąd do San Francisco zaledwie pół roku temu. W końcu Nick pokazał, że wszystko z nim OK. Nie było OK. Teraz już szlochał. Ale zwolnił. Na szczęście.
Dasza. Sygnał. Drugi.
Halo?
Daszka!
6
Chciałam go zabić, zasztyletować, powiesić, utopić. Jak mógł?! Tak zwlekać!
Won z mojego życia!
Dopiero po minucie dotarło do mnie to, co mówił.
Samochodem z Bostonu do San Francisco? Telefony nie działają w większych miastach!? No, nie działają już także w mniejszych, jak Olsztyn.
Jakie to wytłumaczenie, że nie zadzwonił?
Rozpłakałam się, wściekłam się, lub odwrotnie. Tak, też go kocham. I co z tego? Jak mógł mnie tak zostawić? W takiej rozpaczy? Co ja myślałam? A skąd niby miałam wiedzieć, że nie poleciał z samego rana? Ja bym poleciała.
Boże, z kim ja się zadaję! Jak można być tak nieczułym. I co z tego, że nie rozumie, czemu tak krzyczę?
– Nienawidzę cię! Kocham cię. Ja już nie chcę… Jak się dowiedziałam? Trześniewski zadzwonił… Bardzo śmieszne!
Pola, milcząc wymownie, stała w drzwiach do dużego pokoju, gdzie przyniosłam telefon na długim kablu i ładowarkę do komórki. Patrzyła na mnie z pobłażliwością, jakiej mogłabym oczekiwać od kogoś dużo starszego. Tkwiła tam, w piżamie w różyczki, tak jakby miała znowu siedem lat. I wiem, że za tą pobłażliwością był niepokój o mnie.
Byleby wojny z tego nie było – mruknęła Elka, wyciszając kolejnego dyżurnego głosiciela prawd słusznych w telewizyjnym studio.
O czym ty mówisz? – jęknęłam.
Masz rację – odpowiedziała, raczej własnym myślom niż mnie. – Wojny nie będzie, ale utrudnienia w podróżowaniu na pewno, kto wie, jak długo…
Na swoje, a może na moje szczęście przymknęła się i poszła po coś do kuchni.
No pewnie, to logiczne. Skoro raz w życiu coś mi się mogło udać, to oczywiste, że musi nastąpić ogólnoświatowy kryzys. Tym razem nie zdążę nawet nic spieprzyć. Wystarczy, że Amerykanie zawieszą loty do Europy! Na przykład na rok.
Zaledwie za Elką zamknęły się drzwi, zasnęłam, jak stałam. Z nieumytymi zębami i w ciuchach poplamionych ginem. Ach, bo po telefonie Marcina był gin, dużo ginu.
Obudziła mnie Pola wychodząca do szkoły.
Tym razem uśmiechała się z politowaniem.
– No wiesz, mamo…
– Wiem.
7
W ostatnich dniach października, kiedy już można było jako tako latać, przyjechałem do Polski na rozmowę o pracy w warszawskim oddziale CBDQ, wielkiej międzynarodowej firmy audytowej. Dostałem kilka innych ofert – no dobrze, dwie – ale ta mile połechtała moje ego. Wiedziałem, że jeśli mi się uda tutaj, to dalej zawodowo poszybuję już jak rakieta. Choćby w kosmos. Choć ostatnio miałem pewne obawy przed lataniem.