O dziwo, samolot wylądował bez opóźnienia. Nie było delegacji powitalnych. Była za to brygada antyterrorystyczna. Cóż za gościnność.
Wypożyczyłem samochód na Okęciu. Boże, ile to tutaj kosztuje! I ruszyłem… nie, stanąłem.
To jest jedyne w swoim rodzaju przeżycie – nagle przesiąść się do samochodu z ręcznymi biegami i sprzęgłem w miejscu, w którym zwykle jest hamulec. Dobre sto metrów przejechałem żabimi skokami, zanim na nowo skoordynowałem nogi i ręce, i zacząłem dostrzegać nazwy ulic, których – tradycyjnie – niemal nie sposób przeczytać z jadącego samochodu.
Spocony jak ruda mysz podjechałem do hotelu nieco się ogarnąć.
Trzy godziny później, punktualny do bólu, cudem zaparkowałem przed wieżowcem strzelającym w niebo niemal ze środka ulicy Jana Pawła. Może jednak trzeba było jechać tramwajem. Wszedłem do recepcji CBDQ. Mimo stosunkowo wczesnej godziny biurowiec wydał mi się wyludniony. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to po prostu ludzie zachowują się mniej hałaśliwie. Byłem w Polsce.
Zaakceptowali mnie w trakcie jednej rundy. Było to pięć rozmów z partnerami, managerami i szefową HR, znaczy kadrową. Do późnego wieczoru.
Podpisałem kontrakt. Pracę zaczynałem od pierwszego marca. Świat przyspieszył, choć jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo.
Na razie wróciłem do hotelu. Byłem tak zmęczony, że nie zadzwoniłem nawet do Daszy pochwalić się sukcesem. Oglądałem telewizję, bardziej skupiając się na ruchu warg prezydenta, komentarzu kogoś z opozycji, koncercie Pavarottiego. Kupiona w podziemiach hotelu flaszka whisky, z lodem z automatu na korytarzu, to grzała, to chłodziła znakomicie. Zasnąłem przy hymnie narodowym. Czułem się spełniony, doskonały, kochany i pożądany. I to jak.
Następnego dnia z samego rana ruszyłem do Olsztyna po Daszę, Polę i Figę.
I zaczęła się bonanza.
Wyglądało na to, że wszyscy poza mną uczyli się jeździć, oglądając wysokobudżetowe filmy sensacyjne. Na prawdziwej amerykańskiej wylotówce z dużego miasta nikomu z nich nie udałoby się przejechać w tym stylu nawet pięciu kilometrów, bo natychmiast zatrzymałby ich policyjny patrol, zawiadomiony przez innych kierowców.
Byłem siny z przerażenia, nogi i ręce znowu zaczęły mi się plątać. Co za kretyn wymyślił ręczne biegi? Znowu jechałem żabimi skokami. To za szybko, to za wolno. Nie, bynajmniej nie byłem samobójcą. Nie teraz, dziękuję bardzo.
Odetchnąłem nieco, gdy już odbiłem z drogi gdańskiej w stronę Olsztyna. Dalej trafiłem jak po sznurku.
Zgodnie z planem skręciłem z wylotówki na Nagórki, dojechałem i… nic.
Niby rozpoznawałem osiedle i bloki, ale byłem zupełnie bezradny. Poprzednio Dasza prowadzała mnie za rączkę do domu i z domu, dopiero teraz z przerażeniem stwierdziłem, że ulica Orłowicza po prostu nie istnieje. To tylko zbiorowa nazwa kilkunastu bloków rozrzuconych na wzgórku.
Trafiłem za szóstym podejściem. Tak, zapytałem panią w kiosku o drogę. Bolało.
Czekały na mnie gotowe do wyjazdu.
Pola powitała mnie grzecznie, ale z dystansem. Ten jej dystans na długo określił kształt naszych wzajemnych stosunków, pełnych uprzejmości, nawet rewerencji, ale bez prób podchodzenia bliżej. Byłem wdzięczny Daszy, że nie udaje, nie próbuje niczego rozgrywać, oszukiwać mnie ani Poli. Na powitanie po prostu rzuciła mi się na szyję. Figa przyjęła to pełnym oburzenia szczekaniem.
Już naprawdę byliśmy razem. Już nie trzeba się było upewniać. Jechaliśmy wszyscy na Święto Zmarłych do Białegostoku. Przede wszystkim jednak chcieliśmy razem powiedzieć mamie Daszy i moim rodzicom, że trochę się zmieniło. O ile mama Daszy od początku była w miarę na bieżąco, o tyle moi starzy… Cóż, zobaczymy. Cokolwiek zrobią i powiedzą, już i tak to niczego nie zmieni.
Mama Daszy od progu powitała mnie tak, jakbym był co najmniej jej zaginionym synem.
– Babciu, nie zaduś – rzuciła Pola, trochę zdziwiona i trochę zazdrosna.
Dasza nic nie powiedziała, ale widziałem, że szczęka jej omal nie wypadła z zawiasów.
Co jest? – zapytałem cicho.
Potem – mruknęła tylko.
Zainstalowaliśmy Polę i Figę u babci, wypiliśmy rytualną herbatę z kanapkami z żółtym serem i ruszyliśmy na Kraszewskiego. Ledwie zeszliśmy ze schodów, Dasza wybuchnęła śmiechem:
Już mniejsza z tym, że nigdy, nawet na ślubie, tak się nie ściskała z Grześkiem – powiedziała – ale ona nawet ze mną tak się wita tylko od wielkiego dzwonu. Ja się, kurczę, czuję zazdrosna.
Przeżyjesz – rzuciłem lekko, choć czułem, że cały się spinam przed spotkaniem z moimi. Tu byłem pewien jednego: przytulania nie będzie.
Witały nas, może bardziej mnie, nieśmiertelna pomidorowa, tylko z makaronem, i gołąbki z samym ryżem i vegetą, na których zaczynał się i kończył repertuar dań wegetariańskich w kuchni Danki. I rozmowa o niczym, którą twardo zabawiał nas nieoczekiwanie ożywiony ojciec, jakbyśmy byli znajomymi z sanatorium albo kimś równie blisko związanym. Właściwie nie o niczym. A to o Nowym Jorku, a to zaletach kina domowego, które pyszniło się na środku salonu jak ołtarz cyfrowego bóstwa. No i o polityce.
O tym mogę w każdej chwili i wszędzie, ostatecznie codziennie grzebię w serwisach internetowych. Ojciec zawsze się dziwił, że wiem, jak się nazywa aktualny polski premier.
Po drugim daniu poszedłem za macochą do kuchni.
– Daj mi, proszę, klucze od Podedwornego, chciałbym tam przenocować z Daszą.
Danka zamarła z wielkim nożem do krojenia ciasta w ręce.
A tobie co, seks na mózg się rzucił? – zapytała prawie szeptem.
Tak – odpowiedziałem z powagą. I zgodnie z prawdą.
No wiesz! – prychnęła i zaczęła kroić ciasto z taką pasją, jakbym to ja leżał na tej ciepłej blasze, albo może raczej Dasza.
Wiedziałem, o co chodzi. Rozwódka! Z dzieckiem! Do tego jeszcze aktorka! Wiadomo. Ciach, ciach, ciach! A miało być tak pięknie z piękną i młodą weterynarką. Ciach!
– Dobrze – powiedziałem – w takim razie przenocujemy w Cristalu.
To był celny cios w czuły punkt Danki. Nastąpiła chwila namysłu, bo w końcu nie o błahostkę chodziło, tylko o pryncypia. Czy zaryzykować, że ktoś ze znajomych zobaczy mnie, jak grzeszę w hotelu w centrum miasta, czy lepiej, żebym grzeszył w jej starym mieszkaniu, gdzie zobaczą mnie najwyżej dawne sąsiadki, z których zdaniem nie ma się już co liczyć.
– Wiszą w przedpokoju. Te z żółtym breloczkiem – wycedziła w końcu.
– Dziękuję – omal się nie ukłoniłem.
Może nie spodziewałem się „ochów”, „achów” i długich nocnych rozmów od serca, ale poczułem się zdrowo zmrożony tą wizytą. Żyłem w tym czasie w jakimś uniesieniu, wszystko dookoła szło jak z płatka i nawet jeśli nie miało prawa się udać, udawało się bez komplikacji. Moje czarnowidztwo i pesymizm poszły wreszcie na zasłużony wypoczynek, a może jak zawsze czaiły się za rogiem, tylko ja przestałem ciągle spoglądać w tamtą stronę. Nie wiem, chyba wyobrażałem sobie, że skoro wszystko w moim życiu zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to i tu nastąpi jakaś cudowna, nieprawdopodobna przemiana.
Jak widać, nie nastąpiła.
Rozmowa przy deserze dotyczyła wyłącznie spraw ogólnych, niezwiązanych z nami i nową sytuacją rodzinną. Ojciec na swój sposób próbował być miły. Zaproponował nawet, żebyśmy razem obejrzeli wiadomości. Obejrzeliśmy. Tylko prezenter nie stanął na wysokości zadania, bo mu się szczęki mocno rozjechały na panoramicznym ekranie. Dobrze mu tak.
Danka postanowiła niczego nie udawać. Znowu jej nie wyszło. Cóż, każdy nosi w sobie jakiś ideał życia rodzinnego. Dla mojej macochy była to najwyraźniej monarchia absolutna, choć niezbyt oświecona.