– Tylko na was czekałem! – wołał pośród cmoków i uścisków, a echo odbijało jego baryton od katedralnych marmurów. – Pięknie wyglądasz, pięknie!
Przez chwilę musiałem mieć głupią minę, bo zerwał się z kolan i krzyknął:
– A tobie co, amerykański sen o potędze pamięć nadpsuł?
Skąd wiedział? Prześwietlił mnie na wskroś.
W końcu skojarzyłem, kto to taki i dałem się wyściskać jak pluszak.
To był Falkowski, miejscowy poeta i krytyk literacki, który dwadzieścia lat temu, jako młody, ale już uznany twórca, opiekował się mną i Maziukiem, wówczas aktywnym narybkiem młodopoetyckim. Parę razy pobiłem go nawet w konkursach poetyckich. Maziuk go potem przebił i zgasł tak samo gwałtownie. A Falkowski trwał na fali takiej i owakiej. Wierny sobie i swoim ideałom. Ideał. Jakże ja mu zazdrościłem tej pewności siebie, asertywności poetycko – życiowej.
Maziuk go unikał. Dasza z kolei znała go z niezliczonych konkursów poezji śpiewanej, które Falkowski zaszczycał jako juror, a ona jako wschodząca gwiazda wokalistyki. Podobno była nawet u niego na konsultacjach przed egzaminem do szkoły teatralnej. Nie wiem, czy dlatego, że był poetą, czy dlatego, że większość jego zachowań mieściła się w konwencji teatru jednego aktora z ADHD.
Przyglądałem mu się nieco zawistnie, bo, no cóż, ja byłem specjalistą od zabezpieczania firm, a on nadal poetą. Rozmawiał z nami jakieś pół godziny o polityce, kościele, podatkach, dramacie, lalkach, Ameryce (wiedział więcej niż ja i był pewien, gdzie skrywa się Osama – na Białorusi) niemal jak członek rodziny, czuły wuj, troskliwy ojciec, po czym oznajmił:
– Wiecie, wydaję swój tomik.
– Wspaniale – odezwałem się, z trudem przełykając kolejną falę zawiści. – A w jakim wydawnictwie?
Podał nazwę, która mi nic nie mówiła, ale nie musiała, w końcu długo mnie tu nie było.
Cieszę się. Naprawdę. Gratuluję – mruknąłem.
No tak, tak – powiedział – ale wiesz, oni wydadzą, jak się za to zapłaci.
OK. A ile to kosztuje? – zapytałem naiwnie.
– Straszne pieniądze! – zawołał, wyrzucając ręce do nieba.
– Ale słuchaj, może chciałbyś zostać współwydawcą? Wiesz, napiszemy, że to dzięki twojej hojnej pomocy. Może nawet na okładce?
Przez chwilę nie rozumiałem, o co mu chodzi, ale kiedy w końcu do mnie dotarło, poczułem się tak, jakby mi napluł w gębę. O żeż ty, pomyślałem, wygrywałem z tobą w konkursach, a ty do mnie jak do wuja Sama z walizką dolarów?
– Nie, nie chciałbym być współwydawcą. Ani wydawcą. Przykro mi – dodałem szybko.
Dlaczego? – zapytał szczerze zdziwiony.
Po prostu nie chcę – odpowiedziałem już spokojnie.
Dzięki ci, Helen, za lata treningu, pomyślałem, bo to moja była żona nauczyła mnie odmawiać bez usprawiedliwiania się ani tłumaczeń.
Falkowski klepnął mnie w ramię przyjacielsko. Ktoś nowy wszedł do salonu, więc pomachał do niego i zaczął się z nami żegnać. Znowu wycałował się z Daszą.
Piękna jak zawsze! – westchnął i już miał odchodzić, ale zatrzymał się jeszcze i zapytał: – Ale, wybacz, jak ty właściwie masz na imię? Bo zapomniałem.
Da – a – a – sza – wyjąkała z rzadką miną.
Pięknie! – skwitował, ściskając mi dłoń.
To spotkanie powiedziało mi więcej o tym, jak mnie teraz widzą, niż milknące na nasz widok rozmowy i szepty po kątach.
Dziwnie się czułem, ale trudno, nieważne. Wróciłem, bo chciałem być z Daszą, a nie, żeby szukać wczorajszego dnia.
Zacząłem pracę. To był szok, przecież nigdy dotąd nie pracowałem w Polsce! No, chyba że jako wychowawca na kolonii przez jeden turnus. Dalej już sobie darowałem, bo ganiając kopcących podrostków (wtedy to były tylko papierosy), sam się tak rozpaliłem, że potem kilka lat rzucałem.
Zatrudnili mnie na stanowisku o stopień niżej od partnera. Zacząłem od wypełnienia sterty papierów, z których połowy nie rozumiałem. W poprzedniej pracy na tym samym stanowisku miałem swój własny gabinet z drzwiami i „używalnością” sekretarki. Tutaj dostałem miejsce przy stole we wspólnej sali.
Ludzie na kupie, brak prywatności, ale za to wszyscy dzień w dzień pod krawatem – czułem się zupełnie jak w kwaterze głównej FBI. Do tego bizantyjsko – brytyjskie umiłowanie hierarchii, a w tym wszystkim odwieczni ex – pats nie mówiący po polsku i ci, którzy uważają, że się już nauczyli, traktowani jak mroczne bóstwa na szczytach szczytów. Feudalizm w czystej postaci. I wielkie pieniądze.
Zajmowałem się tym samym co w Kalifornii – bezpieczeństwem sieci komputerowych i baz danych, szacowaniem stopnia ich zagrożenia, budowaniem systemów i procedur zabezpieczających.
Większość naszych klientów stanowiły banki i sklepy internetowe w Europie. W Polsce takie usługi dopiero raczkowały, a ich właściciele liczyli na cud albo na swoich genialnych panów Ziutków, Mańków i innych, którzy przeczytają parę książek, stron w internecie i coś wymyślą za półdarmo.
Ludzie słuchali o hakerach, wirusach i programach szpiegujących niemal z taką samą obojętnością, z jaką słucha się o katastrofach ekologicznych w Ameryce Południowej – przykra sprawa, ale nas nie dotyczy. Kto by nas atakował? Panie, co pan? Tutaj? Dopiero kiedy zaczynaliśmy rozmowę, w której krok po kroku pokazywałem, co się stanie – bo ja już wiedziałem, że atak na niezabezpieczoną sieć, taką jak ich, jest tylko kwestią czasu – łapali się za głowę. Nie musiałem nawet wspominać o demonicznym Osamie.
Po takiej rozmowie musieli ocenić, czy taniej jest nic nie robić i tracić klientów, płacić odszkodowania lub pokrywać straty, czy jednak lepiej wydać grube pieniądze na system zabezpieczający, a najpierw też niemałe na audyt, czyli opis obecnej sytuacji i czyhających niebezpieczeństw oraz propozycje, co można zrobić, żeby im zaradzić.
Na ogół zwyciężał niezastąpiony pan Ziutek albo Maniek, bo nasze usługi były dość drogie jak na polskie warunki. A kryzys dotarł już i tutaj. Zgłaszały się do nas jednak duże spółki giełdowe i wielkie państwowe firmy, których zarządy po pierwsze dysponowały większym budżetem, a po drugie potrzebowały nie tyle gwarantowanej jakości usług, ile papieru z certyfikatem firmy o światowej renomie – na wszelki wypadek. I mimo kryzysu.
Sam tego chciałem. Zaczęło się.
Przede wszystkim jednak zaczęło się testowanie i docieranie z Polą.
Początkowo wszyscy bardzo się staraliśmy. W praktyce oznaczało to, że Dasza zachowywała się normalnie, a my z Polą schodziliśmy sobie z drogi i omijaliśmy się tak szerokim łukiem, żeby w żadnym razie o siebie nie zahaczyć. Kiedy nie dało się już uniknąć „zahaczenia”, zachowywaliśmy się tak uprzejmie i ceremonialnie, że czasami dopiero Dasza musiała nam przerwać wzajemne rewerencje i przypomnieć, o co właściwie chodziło. Długo to trwało, bo oboje mieliśmy dużo dobrych chęci. Naprawdę.
Pola poszła do gimnazjum na Ursynowie i z marszu wsiąkła w swoją nową klasę. Bardzo nas to ucieszyło. Zdawaliśmy sobie z Daszą sprawę, że mogło być jej ciężko, bo przesadziliśmy dziewczynę jak pietruszkę, i to bez znieczulenia.
Tymczasem Pola ze swoją gitarą, oczytaniem, ortodoksyjnym wegetarianizmem i długimi sukienkami z konopi trafiła w dziesiątkę. Miała sporo szczęścia. Na pierwszej lekcji z nową (dla całej klasy) polonistką okazało się, że jako jedyna wie, kim był Stachura i w dodatku zna jego wiersze. Równie dobrze mogło jej to wyjść bokiem, ale z jakiegoś powodu nowe stado uznało to za niegroźny element jej ekscentrycznego wizerunku.
Wpadała ze szkoły pędem, niemal zawsze w towarzystwie dwóch nowych koleżanek, niejakiej Laszuk (niedużej i biuściastej brunetki) i Doti (całkiem OK, muszę bezwstydnie przyznać), brała psa i wybiegała na wielogodzinne spacery. Pies, wiadomo, świadek idealny, żeby nie wiem co, pary z pyska nie puści.