– Szuka kogo? – zapytała kobieta w chustce wyglądająca przez parterowe okno ozdobione resztkami waty do uszczelniania. Tak jakby otworzyła je pierwszy raz po zimie.
– Ja? Nie. Przechodziłam tylko. To pani kot? – zapytałam, żeby o coś zapytać. To nie była matka Andrzeja.
– A bo co? – szczeknęła.
– Nic. Ładny jest – mruknęłam i zdecydowałam się naprawdę zapytać: – Czy pani Maziukowa…
– Wyprowadziła się do bloków – przerwała mi. – A pani może z tym rudym, co tu dziś na schodach siedział i też wypytywał? Majątek jaki będą dzielić?
Uciekłam. Ale i tak się spóźniłam, jak chciałam.
Szkoła wyglądała znajomo. Pamiętałam drzewa, te same, choć dzisiaj bardziej rozrośnięte. Pamiętałam też dwie ciężkie parkowe ławki ustawione równolegle po obu stronach wejścia, których już nie było. Zamiast nich są siedziska pod oknami i wzdłuż trawnika. Niby niewielka zmiana, ale… wszystkie stoją w jednej linii, można na nich co najwyżej usiąść rzędem. Nie sposób obserwować siedzących, nie da się łapać ani rzucać ukradkowych spojrzeń. Jak tu rozmawiać? Szkoda.
Ile spotkań, zdrad, rozstań i powrotów nastąpiło na tych drewnianych, obłażących z zielonej farby ławkach stojących naprzeciw siebie, jak w przedziwnym teatrze, w którym nikt nigdy do końca nie wiedział, gdzie jest scena, a gdzie widownia.
Przesiadywałam w nieskończoność to na jednej, to na drugiej, tej z oparciem skróconym kopem jakiegoś macho, dyskutując, plotkując albo intrygując z Marcinem, Andrzejem i Elką… nie, Elka zaraz po lekcjach biegła pomagać przy gromadzie młodszego rodzeństwa. Maziuk ruszał z nami, ale zwykle szedł w dół Kościelną do biblioteki, gdzie w sobie tylko wiadomych celach godzinami czytał przedwojenne gazety. Nigdy go nie zapytałam, dlaczego to robił.
Gdzie teraz jesteś, Andrzej? Wiem tylko, że nie pojawisz się już na tej ławce.
Uciekłam. Do przodu.
Czyjaś ręka mocnym pchnięciem otworzyła drzwi wejściowe do szkoły. Nie skrzypiały. Weszłam. Buchnął gwar i refren piosenki Maanamu o powietrzu, co „przybiera kształt rzeczy dowolnych”. Spojrzałam w lewo, w kierunku szatni, ale nie zobaczyłam pana Jana, niegdysiejszego woźnego o włosach niezmiennie zaczesanych w ząbek i niezmiennie wrednym charakterze.
To on z jakąś dziką satysfakcją udowadniał mi, że buty na koturnie nie mogą uchodzić za kapcie. Dziś koło dyżurki kręcił się inny siwy mężczyzna. Uświadomiłam sobie, że pan Jan, nawet po najdłuższym życiu, pilnuje już co najwyżej szatni niebieskich.
Ruszyłam jak po sznurku korytarzem w prawo.
Zakamarek pod schodami, zajmowany na wyprzódki zaraz po dzwonku na przerwę i blokowany dla swoich, kryjówka po dzwonku na lekcję dla tych, którym nie starczyło sił, by na nią dotrzeć, miejsce mniej lub bardziej romantycznych schadzek i niemrawych zbiórek niemrawego szkolnego harcerstwa. Idealne na spotkanie upadłych klasowych gwiazd w średnim wieku i zdobywców świata po przejściach. Ludzi bez złudzeń. Poetów bez widowni. Czytelników bez wieszczy. Czyż nie po to organizuje się spotkania tyle lat po maturze? Żeby w cudzych oczach zobaczyć ten sam cień i strach, że to już wszystko, na co nas stać…
Elka siedziała przy oknie z widokiem na puste, szarzejące w zmierzchu boisko szkolne, otoczona co najmniej dziesiątką kobiet i mężczyzn, w których rozpoznałam swoją dawną klasę. Zjawiła się chyba mniej niż połowa składu. Reszta, jeśli nawet nie wyjechała z Białegostoku i z Polski, najwyraźniej darowała sobie wieczór w starym gronie. Może wiedzieli coś, o czym ja nie wiedziałam?
Witałam się serdecznie, ale bez przesady – nigdy nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Od początku do końca stanowiliśmy przypadkową zbieraninę, podzieloną na grupki: trzech poetów, dziewice hermetyczne, panny chętne, błazny konkretne, kujony sprytne i ja – nigdy z nikim na dobre. Nawet ze sobą.
Dlaczego wszyscy muszą się całować na powitanie? Trochę mnie to odrzucało.
– Wiesz, kto tu jest? – wyszeptała Elka, mrugając porozumiewawczo, kiedy udało mi się rozepchnąć nieco towarzystwo i usiąść koło niej.
– Wiem, kogo nie chcę spotkać – mruknęłam.
Po co ja tu przyszłam? Stare rytmy. Zamknąć się w sobie albo z książką w ubikacji i zapomnieć o całym świecie.
Starałam się nie przyglądać zbyt natarczywie Jarkowi, który jak się zdaje, dołożył wszelkich starań, by wagę piórkową zamienić na bardzo, ale to bardzo ciężką. Ani Natalii, której wieczorowy makijaż wyglądał w półmroku jak maska pośmiertna. Uśmiechnęłam się nawet do Baśki, zupełnie niepotrzebnie, bo Baśka z równie miłym uśmiechem zapytała słodko:
– Jak tam, Dasza, dobrze słyszałam, że ci się małżeństwo rozpadło?
Och, skąd ja znam to na poły współczujące, na poły lekceważące spojrzenie? Właśnie tak przyglądały mi się koleżanki z teatru. Przez parę dobrych lat. Co ja tutaj robię! Znowu to samo!
– Dobrze słyszałaś – odpowiedziałam spokojnie, patrząc jej w oczy.
Już wiedziałam, po co tu jestem. Poprawiam humor Baśce! Od połowy liceum nienawidziła mnie szczerze i bez osłonek, choć nigdy nie udało mi się dociec, co właściwie jej zrobiłam. Nie miałam pojęcia, czy wyszła za mąż i za kogo, nigdy mnie to nie interesowało, ale jedno było pewne. Przyszła tu dla tej chwili.
– I co, sama jesteś? – włączył się Jarek.
– Pytasz, jakbyś nie wiedział – prychnęła Elka.
– I tak, i nie – odparłam, żałując serdecznie, że nie stać mnie na to, by wstać i pójść sobie. – Mam czternastoletnią córkę, Polę.
Ty? Sama? – Baśka jak zwykle nie wiedziała, kiedy skończyć. – Brzmi desperacko.
Nie, Basiu – uśmiechnęłam się. – Jestem kandydatką na całkiem pogodną samotną staruszkę.
W przeciwieństwie do ciebie, pomyślałam, przyglądając się jej gorzkim bruzdom wokół ust i podwójnej zmarszczce między brwiami. Co robić, Basiu, w naszym wieku dusza nieodwołalnie wychodzi na twarz i znaczy rysy prawdą, która przebije się przez najlepszy podkład. Taki czas.
Wygląda na to, że już wyrosłam ze związków – skłamałam bezczelnie.
Tylko Elka w tym towarzystwie wiedziała, że to raczej związki mnie przerosły. Posłała mi natychmiast niewidocznego kuksańca, ale nic nie powiedziała.
– Gadanie! – odezwała się Alka. – Teraz tak ci się może wydaje. Ale za kilkanaście lat, zobaczysz. Samotność zabija skuteczniej niż nadciśnienie i miażdżyca. Wiem, co mówię.
Wiedziała. Była geriatrą. Ale ja niczego nie udawałam, ani na użytek Baśki, ani tego wieczoru.
To nie była samotność ani desperacja. Historie desperackie miałam już na szczęście za sobą, a ci, co mnie znali lepiej niż Baśka, wiedzieli, że jestem mistrzynią tego gatunku. Mistrzynią w stanie spoczynku, a raczej – od jakichś pięciu lat – w stanie utrwalonej pojedynczości – oswojonej i zadomowionej bez poczucia straty czy zawodu.
Było mi w tym stanie błogo.
Nie rozumiem, czemu po polsku mówi się „samotny” o kimś, kto jest po prostu pojedynczy – jest w tym słowie jakieś naznaczenie, a nawet ocena. Na przykład po angielsku można być „single”, „alone” czy „lonely”, a każde z tych słów oznacza inny rodzaj samotności. „Single” to ktoś niekoniecznie osamotniony, biedny, szukający natychmiastowego pocieszenia.
Nie potrzebowałam pocieszenia. Już nie. Widocznie nieprzypadkowo w dniu osiemnastych urodzin Marcin podarował mi „Sto lat samotności” Marqueza.
Do dziś mam tę książkę z jego dedykacją. Życzył mi szczęśliwszego niż dotąd biegu wypadków i zapowiadał, że to sprawdzi za dziewiętnaście lat.
Spóźniał się.
Ciekawe, jak teraz wygląda. Zapamiętałam go jako chłopaka, który był dla mnie wyjątkiem potwierdzającym regułę. Tę, która mówi, że niemożliwa jest przyjaźń między kobietą i mężczyzną. Dziś nie wiem, czy chciałabym to sprawdzać. Nie, chyba nie.