OK. Siedź, dzieciaku, jak chcesz – powiedziałem, ale tak, żeby mnie nie usłyszała. – Schowek oświetlony, ogrzewany, składane krzesła do dyspozycji.
Ty sobie możesz żartować – pokręciła głową Dasza.
A ty nie?
– Jakoś mnie nie bawi, że moja córka na mnie wrzeszczy. Ty wiesz, co tu się działo?
– I wszystko o ten zeszyt? Ostatecznie mogę tam podjechać.
– Słyszysz, Pola? – zawołała Dasza. – Marcin może pojechać z tobą na Chmielną.
Spod schodów odpowiedziała nam kamienna cisza.
Sam widzisz, że nie chodzi o zeszyt.
A o co?
Nie wiem.
A wiesz coś w ogóle o tej całej Doti?
Dziewczyna jak dziewczyna, rogów nie stwierdziłam.
Może pogadać z jej rodzicami?
Rozmawiałam z matką. Nie widzi problemu, bo ufa swojej córce.
A ty nie ufasz?
Nie ufam temu światu.
To mamy kłopot, pomyślałem. Niezależnie od tego, czy Doti przypadkiem nie ukrywa rogów pod bujnymi lokami.
Od przeprowadzki do Warszawy Dasza właściwie nie ruszała się z Ursynowa. Tutaj znalazła sobie lekarza, tutaj spędzała całe dnie, spacerując z psem, robiąc zakupy. Z rzadka zapuszczała się do centrum, a jej życie towarzyskie ograniczało się do rozmów telefonicznych. Od czasu do czasu umawiała się z jedną z sióstr Elki. Najlepiej jednak czuła się w domu, i to z córką w zasięgu wzroku.
Ale Pola miała piętnaście lat. Dopóki mieszkała w Olsztynie, biegała po koleżankach, przesiadywała godzinami w swojej szkole muzycznej, chodziła do kina, łaziła po sklepach. To samo chciała robić tutaj, tylko skala się nam nieco zwiększyła.
Poza tym – i to była ważna odmiana – Pola, która w Olsztynie była raczej outsiderką, tutaj nadal nią pozostała, ale nie budziło to niczyjej agresji ani chęci dokuczenia. Klasowe królowe traktowały ją pobłażliwie, jako istotę niegroźną, Pola też nie szukała konfliktu, być może nauczona doświadczeniem.
To wszystko nieoczekiwanie uwolniło w niej jakieś niesłychane pokłady pewności siebie. Co miało swoje dobre strony – w szkole nie czekała, aż ktoś złapie ją na jakichś zaległościach, tylko sama zgłaszała się do nauczycieli, bieżące klasówki i sprawdziany zaliczała przyzwoicie i bez specjalnych wysiłków. I nikomu nawet nie przychodziło do głowy nazwać jej kujonem. Z drugiej strony jednak, przestała schodzić mi z drogi i przystąpiła do regularnej wojny o terytorium.
Nic z tego nie rozumiałem. I wszystko było jasne.
Opuściła schowek pod schodami w środku nocy, kiedy oboje z Daszą poszliśmy już spać. To znaczy ja zasnąłem jak kamień, mama czuwała. Kiedy dom pogrążył się w ciszy i ciemności, wyszła z łóżka i zeszła na dół. Talerz z pierniczkami i szklanka mleka, które Dasza zostawiła na podłodze pod schowkiem, zniknęły – nawet zbuntowana Pola nadal bardzo lubiła słodycze.
Okazało się jednak, że kiedy coś znika, czasami w tym samym miejscu można się natknąć na coś innego.
Parę tygodni później Dasza zagoniła mnie do wieszania obrazków. Sporo tego było, w dodatku mieliśmy dwa rodzaje ścian – normalne ceglane i gipsowo – kartonowe. Pojechałem do marketu budowlanego i trochę mnie poniosło. Nakupiłem narzędzi, gwoździ i wkrętów, jakbym miał co najmniej budować arkę przed potopem. Wlazłem z tym wszystkim pod schody, w poszukiwaniu miejsca na warsztacik budowniczego arki. Przesunąłem trzy kartony w rogu i zobaczyłem… paczkę fajek, a ściślej mówiąc, czarnych cieniutkich cygaretek.
3
Co jakiś czas pytałam Polę prewencyjnie, czy nie zaczęła przypadkiem palić, bo kiedy wracała do domu, czułam na jej ubraniu zapach papierosów. Uważałam, że to pytanie pro forma, a Pola za każdym razem odpowiadała, że to Doti pali. Któregoś dnia, wyjmując coś z jej torby, znalazłam zapalniczkę. Spytałam, skąd to się wzięło, a ona mi powiedziała, że schowała na prośbę Doti i zapomniała oddać. A potem znalazłam pety w metalowej rynience biegnącej tuż przy oknie dachowym w pokoju Poli, ale w naiwności swojej uznałam, że to zwiane przez wiatr niedopałki sąsiada, o którym wiedziałam, że pali jak smok, nawet wyprowadzając psa.
W końcu bania pękła.
Zaczęło się od kłótni z Marcinem.
Następnego dnia Pola miała jechać z klasą na wycieczkę rowerową.
Napompuj dziecku koło w rowerze – poprosiłam.
Dlaczego ja? – mruknął znad komputera.
– Ja jestem w za dużej ciąży – poklepałam się po brzuchu.
Ale ja nie o tobie mówiłem.
To nie jest takie proste.
Napompować koło? Bez przesady. Niech sama spróbuje.
Wściekłam się, ale nic nie powiedziałam. Nawet że w Olsztynie zwykle prosiłyśmy o pomoc sąsiada, bo było to naprawdę trudne.
Pola wyciągnęła rower ze schowka i jakoś wespół w zespół napompowałyśmy to cholerne koło. Złość mi opadła, czy raczej została wypompowana, wzięłam się do obiadu. Coś smażyłam, włączyłam wyciąg, który buczał jak traktor, usłyszałam tylko, że Marcin mówi podniesionym głosem, a Pola krzyczy:
– To nie jest fair! Tak się nie robi!
W tamtym czasie albo się do niego nie odzywała, albo krzyczała, bo ścinali się ostro i właściwie o wszystko, od wczorajszych majtek porzuconych na podłodze po pryncypia.
Mnie, osobę nawykłą do milczącego przeżuwania urazy, awantury połączone z krzykami wprawiały w panikę i drżenie. Ale Pola nie była mną – na szczęście – i nie krępowała się wywalać z siebie wszystkiego, co ją uwierało. Marcin przyjmował to ze spokojem dzieciństwo i młodość spędzone z młodszą siostrą w pokoju o rozmiarach naszego schowka pod schodami wystarczająco przygotowały go do tej nieustającej wojny terytorialnej.
Po ich pierwszej poważnej awanturze Marcin wyłożył mi swoją koncepcję: Kiedy w zamkniętym układzie pojawia się ktoś nowy, to są dwie teorie – jedna, że zawsze będzie dla niego miejsce, bo wszechświat jest nieograniczony, i druga – że miejsca jest tyle, ile jest i ani trochę więcej, a zatem zawsze ktoś komuś coś zabiera.
Ja byłam przekonana o słuszności tej pierwszej teorii – nadal kochałam moje dziecko, ale kochałam też Marcina i małe życie rosnące we mnie. Marcin i Pola najwyraźniej wyznawali jednak tę drugą i walczyli mniej lub bardziej otwarcie o każdy skrawek gruntu. Malutkiej w brzuchu szczęśliwie było to na razie obojętne. Mnie niestety nie.
– Pokrzyczy i przestanie – tłumaczył Marcin – a co wykrzyczy, to twoje. Przynajmniej będzie wiadomo, o co chodzi. Byleby nic w środku nie kisiła.
– Jak jej mamusia – podpowiedziałam.
– Jak jej mamusia – zgodził się.
Tym razem nie miało dla mnie znaczenia, o co znowu może chodzić. Byłam rozżalona na Marcina i zaczynałam być zła na Polę, bo na moje ucho, tym razem przeholowała. Wyłączyłam wyciąg i w tej samej chwili usłyszałam huk zatrzaskiwanych drzwi na górze.
Po chwili Marcin wszedł do kuchni, podszedł do mnie, objął – na tyle, na ile mój brzuch pozwalał – i powiedział:
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że to taki diabelski rower.
Zachowałem się jak idiota.
Zgadza się, pomyślałam.
– Twoja córka mnie ochrzaniła i miała rację.
Urwał, spojrzał w górę i zaczął węszyć.
– Co?
– Nic. Spokojnie…
Figa, która dotąd leżała cichutko w nadziei na jakieś skrawki szykującego się obiadu, podeszła bardzo zainteresowana.
Marcin, co… – zaczęłam.
Czuję fajki – mruknął, wskazując ruchem głowy kratkę wentylacyjną.
Ten sam szyb wentylacyjny przylegał do pokoju Poli na górze.
– Idę – rzuciłam. – Przytrzymaj psa.
Nie mogę powiedzieć, że wbiegłam leciutko po schodach, bo to była połowa czerwca i nie widziałam już własnych kolan bez lustra. Weszłam więc powolutku, ale cicho, bo nogi mi puchły i kiedy się dało, chodziłam boso, chociaż Marcin ciągle narzekał, że to niebezpieczne.